niedziela, 18 grudnia 2011

Київ


Kończąc opisy mych ukraińskich peregrynacji, na koniec zostawiłem sobie stolicę, Kijów. Spędziłem w nim ledwie pół dnia, wystarczająco by trafić na dwie demonstracje, z czego jedną olbrzymią - przeciwników prezydenta Janukowycza - Я проти Януковича! FEMEN znacie? Te panie też tam były! :)


Kijów mnie urzekł. Swym ogromem, przestrzenią, lecz przede wszystkim tym przedziwnym połączeniem nowoczesnego kiczu z wszechobecną historią.
Moja mapa :)
Zaopatrzony przez niezawodną Martę w hand made map, przespacerowałem się przez centrum miasta, przejechałem metrem i zwiedziłem "Muzeum Jednej Ulicy". Zwiedziłem też dwie przepiękne cerkwie - pod jedną z nich napotkałem Dziada Lirnika, który przepięknie rzępolił i pioł. Miał nawet nagrane swoje płyty, pomijając fakt, że oczywiście zbierał też деньги do futerału instrumentu. Cena płyty - 120 hrywien, ale, jak zostałem poinformowany, "możliwy ekwiwalent w euro, rublach i dolarach"... O polskie złote nie zapytałem.
W Kijowie kupiłem jeszcze pamiątki i... ujrzałem dwie najpiękniejsze, jak dotąd tutaj, dziewczyny - siostry bliźniaczki...
Z Kijowa wywożę więc same pozytywne wrażenia! Nim stąd jednak wyjechałem, zdążyłem jeszcze spotkać się z moimi donieckimi współlokatorkami - Mamą Saszą i Magdą, których zdjęcia zresztą oglądacie (DZIĘKI!) oraz moją mentorką, Kristiną, która... była akurat w Kijowie!
Sobór Sofijski - na wieżę wlazłem! :)

Cerkiew Św. Michała o Złotych Kopułach...(poważnie tak się nazywa!)

My nad debeściarską mapą!
Kolekcji kozackich pomników c.d.!
I jeszcze jedną refleksją podzielić się chciałem. Wiele rad od wielu różnych ludzi otrzymałem przed wyjazdem. By wymienić je wszystkie, oddzielnego posta musiałbym popełnić. Jedną z nich się zajmę, w moim mniemaniu, najfajniejszą: "Nie nawiązywać kontaktów wzrokowych (ani żadnych innych! ;)) z przedstawicielami płci tej samej!". Zapewne w tym celu, by innej z innej rady nie musieć użytku czynić - ze zdjęcia zębów mianowicie! :)
Krótkie moje tutaj doświadczenie pokazuje jednak co innego. Im bardziej zakazane mordy zaczepiam i o pomoc proszę, tym bardziej są zdziwione i chcą pomóc! Np. na kozacką uroczystość zaprowadził mnie pachnący inaczej pan, którego w Polsce swojskim mianem menela byśmy określili. A w kijowskim metrze pomagał mi się odnaleźć człowiek, który hmm, całe sobą drzwi do wagonu zasłaniał i mimo panującego tłoku, wokół niego jakoś luźno było. Najlepsze jest jednak zdziwienie na tych zakazanych twarzach się malujące, gdy ich właścicieli energicznie za ramię łapie lub na ulicy zagaduję! Niesamowite to, prawda?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

"Zmienił Czortków na Trembowlę, teraz płacze jak niemowlę" - czyli w poszukiwaniu korzeni.

Czy próbowaliście kiedyś namówić kobietę na całodzienną wyprawę, związaną z bardzo wczesnym wstawaniem, tłuczeniem się pociągami i przepełnionymi marszrutkami w celu POSZUKIWANIA koszar? Jeśli Wam się to udało, napiszcie proszę jak tego dokonaliście! Na szczęście są w Trembowli ruiny zamku, więc była to dobra przynęta ;)
O tym że ruiny zamku też z historią 9 Pułku Ułanów Małopolskich nierozerwalnie są związane, nikogo zainteresowanego przekonywać nie trzeba. Jednym z `obrzędów` było zdobywanie murów zamku konno, co udało się nielicznym.
Zdjęcie powyższe publikuję, dzięki uprzejmości Pana Andrzeja Przybyszewskiego, autora monografii "9 Pułk Ułanów Małopolskich 1809-1947". Serdecznie dziękuję! :)

Idąc do zamku mijamy cerkiew, którą oczywiście zwiedzamy, i pomnik Bandery, a na nim świeże kwiaty, flagi. A kiedyś stał w miasteczku pomnik naszego pułku...
Z chmurnymi myślami idę dalej. Jednak grzejące słońce, miłe towarzystwo i ta świadomość, o której już tyle na tym blogu pisałem, nie pozwala mi na "negative thinking". Wbiegamy więc na zamek, z którego murów roztacza się wspaniały widok na okolicę. Z góry próbuje wypatrzyć budynki koszar... Mission impossible! 
Droga na zamek
Dzień wcześniej z pomocą światowej sieci www, robiłem rozeznanie gdzie też koszary mogą się znajdować? I z zupełną niemal pewnością, mogę stwierdzić, że budynek który w polskim internecie jako koszary jest podawany, w rzeczywistości nim nie jest!
Tymczasem podziwiałem widoki i zastanawiałem się jak też nasi protoplaści zdobywali konno te potężne mury? 
I jest to wykonalne! Z jednej strony do zamku prowadzą szerokie schody, które następnie przechodzą w wyłożoną kamieniami dość szeroką drogę. Jest też możliwe dotrzeć do zamku od drugiej strony, mianowicie, od lasku, w którym stoją jeszcze wczesnośredniowieczne ziemne wały obronne usypane jeszcze z rozkazu Василько Романовичa.
 Z tamtej strony dużo łagodniejsze podejście prowadzi, a co ważniejsze, nie ma kasy ani pani w środku, w ogóle nikogo, kto by szaleńca konno chcącego do zamku wjechać, mógł zatrzymać. Panowie!? 
A same mury, no cóż, są dość szerokie, ok. 2 m. Problem jedyny, to rozległa przestrzeń jaka się pod nimi otwiera, która przyprawić może o drżenie łydek, gdy się za daleko wychylimy. Jak zachowałyby się wówczas końskie pęciny, nie wiem. Wjechać na mury też się da, choć teren ruin jest lekko mówiąc, nie uporządkowany, i trzeba bacznie pod nogi patrzeć, by gdzie nie wpaść. Np. do studni... Jedna z najmroczniejszych, w jakie patrzyłem. Głęboka, ciemna czeluść, w której tylko u samego szczytu widać omszałe od starości, grzyba i innej roślinności, kamienie. Lecz dźwięku wrzucanej monety już nie słychać...
Gdzie te koszary?

Wracając do konnego murów zdobywania, osobiście chyba za mało mam fantazji na taki wyczyn, choć z drugiej strony, gdyby nadarzyła się okazja, grzechem byłoby nie spróbować! :)

Z zamku poszliśmy zobaczyć pozostały jedynie cokół pomnika bohaterskiej Zofii Chrzanowskiej i... kozacki plac zabaw dla dzieci. W równie złym stanie, co zamek, choć o kilka stuleci młodszy...
O nieszczęsne koszary postanowiliśmy się zapytać pani w kasie (jako, że moja towarzyszka, choć z trudem, zaakceptowała jednak fakt, iż po Trembowli za tajemniczymi koszarami uganiać się będziemy, i bez jej pomocy NIGDY bym ich nie znalazł!). Pani jednak przez 40 ponad minut nie raczyła powrócić z przerwy obiadowej, poszliśmy więc sami. W stronę katolickiego kościoła, który był kościołem garnizonowym 9 PU. Za sowieckich czasów zamieniony w kino. Dziś znów służy wiernym, choć stale remontowany. Gdy przekroczyliśmy próg, zobaczyliśmy małego Jezuska na szczycie drabiny i pierwszą świecę płonącą na adwentowym wieńcu. Już nie długo święta, a na zewnątrz wiosna! Pracujący robotnicy wskazali drogę do domu księdza - Polaka! Gdzie, nie bez problemów, w końcu trafiliśmy. Jeszcze tylko przeprawa z Rexem, bestyą na łańcuchu, która dotarcie do księdza nam chciała uniemożliwić! W końcu ksiądz wyszedł sam, i cerbera odciągnął. Przyjął nas bardzo miło, na pytanie o koszary (i ruiny jakiegoś klasztoru - opcja Marty na Trembowlę), obdzwonił pół okolicy, m. in. swego kumpla, duchownego greko-katolickiego! :) W końcu upragnione słowa "WIEM GDZIE TO" wypowiedział! Opowiedział też o sobie. Od nieco ponad dwóch lat pracuje w Trembowli, mając pod sobą... 5 parafii w okolicy - sam jeden! Wcześniej 19 lat służył w Rohatyniu. Wierni, to głównie rodziny o polskich korzeniach, jednak nie znający już polskiego języka... Od dwóch miesięcy w posłudze pomagają księdzu dwie zwariowane siostry Sakramentki z Krakowa, które starym mercedesem księdza, zawiozły nas do koszar! Siostra - kierowca w dwa miesiące zdążyła już tutejszym stylem jazdy nasiąknąć. Rusza z piskiem opon, i na widok wychodzącego przed maskę pieszego, z wielkim zdziwieniem pyta: "No co on zdurniał? Nie widzi że jadę?".
Kościół św. Św. Piotra i Pawła z 1927 r., kiedyś garnizonowy.
Siostry jadą na katechezę, którą prowadzą w języku ukraińskim, jako, że, jak już pisałem, znajomość polskiego u miejscowej ludności, znikoma. 
Wysadzają nas pod murami koszar i znów paląc gumę i gazując do dechy pędzą dalej. Patrząc za oddalającą się maszyną, uświadamiam sobie, żem wołowa żupa i nie dość, że siostrom zdjęć nie zrobiłem, to nie wziąłem też do nich ni do księdza namiarów! To chyba podekscytowanie bliskością celu podróży wywołane! Przynajmniej wiem jak do nich dotrzeć, bo planuje wizytę, w szerszym gronie!
Przed nami dwa wolno stojące budynki, które podejrzewam, iż mieściły kiedyś mieszkania oficyjerów i podoficerów naszego pułku. Dziś wciąż zamieszkałe! Marta idzie pierwsza, za chwilę wraca... szybkim krokiem! Za nią wyłania się szaro-brudno-bura bestya, wyglądająca jak skrzyżowanie bernardyna z...kotem perskim, niestety z ilościową przewagą tego pierwszego. Wycofujemy się w pośpiechu i nieładzie, żegnani ponurym spojrzeniem kaprawych oczu. Dobiegamy do głównej bramy - zamknięta! Tak blisko a tak daleko! Tyle wysiłku na nic! Szlag! Robię zdjęcia przez szpary w bramie i wtem widzę pana ochrannika, który z budki na nasz widok wychodzi i... zaprasza do środka! Słuchajcie, naprawdę jakiś pean pochwalny tutejszym ochroniarzom winien jestem! Polscy WYKIDAJŁOWIE bierzcie przykład! :)

Jestem więc u celu i mogę swobodnie po całym terenie koszar się przemieszczać! Ponieważ jest już późno i zachód się zbliża, nie tracąc czasu, łapie za aparat i gnam szukać potwierdzenia, że to NASI tu byli! Bo wszędzie wokół znaki bytności obcych wojsk- sowieckich, a później ukraińskich. A 9 PU wszak przejął budynki po austro-węgierskiej armii. Obecnie koszary są nie używane, wszystkie budynki stoją zamknięte i zapieczętowane! Budynki są jednak w niezłym stanie, nawet szyby w większości okien całe, tylko te dachy azbestowe, ale przynajmniej się do środka nie leje! Próbę czasu najgorzej zniosły najmłodsze sowieckie dobudówki. Nie nowina...
Ślady polskości z premedytacją zacierane. Widzę miejsca po wyrwanych orłach, jednak po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć potwierdzenie moich domysłów!
Gospodarze terenu, kozy - w tle.
Jestem z tego faktu szczególnie szczęśliwy, bo nie było łatwo znaleźć to miejsce, przekonać moją przewodniczkę do spędzenia ponad połowy dnia na poszukiwaniach (w jej mniemaniu - zmarnowania połowy dnia!;)) i włóczeniu się po koszarach w których nic nie ma! (Kozy były!).

Nad drzwiami, kiedyś był też orzeł...







Teren koszar dziś należy bowiem do kóz. Troje przedstawicieli tego gatunku panuje niepodzielnie nad całym, ogromnym terenem. Nie licząc oczywiście kilku bezpańskich psów i kotów, ale to stały element ukraińskiego krajobrazu...
Koni brak, tylko w `centrum` Trembowli dwie fury przez konie ciągnione widziałem...

Do Czortkowa nie zdążyliśmy dotrzeć, jednak to co zobaczyłem w Terembovli wystarczyło, by w słowa żurawiejki uwierzyć! Strasznie się musiało nudzić naszym, że aż konno na mury zamku chodzili. Ale dziś nawet, szukając domu księdza usłyszeliśmy, by skręcić w uliczkę "przed sklepem z wódką i тютюнeм"... 
Za to okolica przepiękna! 


Zamieszczam zdjęcia na terenie koszar zrobione, oraz oryginalne zdjęcia 9 PU pobrane ze strony: http://forte.amuz.wroc.pl/~roman/d_h_s.htm.
A pozostałe zdjęcia autorstwa Marty, lub też jej aparatem zrobione! :)

"Parada pułku ułanów w Trembowli. W głębi widoczny budynek cerkwi".
Oryginalny podpis pod tym zdjęciem, przekazany mi przez Pana Marka Kopanie: "Jan Nakoneczny przy wojsku rok 30 i 31 przy kawalerii 9 pułku ułanów w Trembowli" - serdecznie dziękuje!
   W głębi kryta ujeżdżalnia 9 Pułku.
Ujeżdżalnia?
Wszędzie plomby

niedziela, 11 grudnia 2011

"Verus amicus est rarior Fenice" czyli wizytę w Kamieńcu Podolskim moim przyjaciołom dedykuję!

Taka sentencja widnieje nad wejściem do Baszty Lackiej (czyli polskiej). Piękna to zaiste sentencja, pod którą wszystkimi odnóżami się podpisuję! I Was Przyjaciele moi niniejszym pozdrawiam! :)
Ale Kamieniec Podolski to nie tylko jedna baszta, z najprawdziwszą nawet sentencją...
Słynny z kart powieści Sienkiewicza o tej porze roku jest niemal pozbawionym turystów, cichym, sennym wręcz, niesamowicie urokliwym miasteczkiem. Dziś Kamieniec liczy niemal 100 tyś. mieszkańców. Lecz my zwiedzaliśmy przede wszystkim stare miasto i twierdzę, stąd pozwoliłem sobie nazwać Kamieniec Podolski miasteczkiem ;)
Wspomniana sentencja
I Baszta Lacka widziana od dołu
Co ciekawe, dzisiejsi mieszkańcy raczej omijają stare miasto. Nie ma tu nawet zbyt wielu restauracji czy knajp. Jest jeden luksusowy hotel, a część lokali jest czynna tylko w sezonie.

Jednak nie dla knajp i lokali tutaj jechałem, a to co zobaczyłem, najśmielsze oczekiwania przebiło! Stojąc na głównym placu, można dosłownie dostać zawrotu głowy od natłoku wspaniałości dookoła! A to wszak dopiero pierwsza linia zabudowań, im głębiej w las, tym więcej drzew!
Ciężko jest pisać o tym, naprawdę zamiast wycieczek do oklepanych Krakowów, Rzymów, Asyżów, Paryżów i innych Barcelon (we wczorajszym Gran Derbi wygrali 1:3 jupi!), warto zobaczyć to miejsce - nierozerwalnie związane z naszą historią i kulturą. I nie tylko z naszą! Bogactwo i piękno tego miejsca objawia się tym, że tworzyło je wiele narodów i kultur, i każda z nich zostawiła tu swój ślad, co tworzy niepowtarzalny kolaż smaków, stylów i kolorów. Próżno szukać takich mieszanek na zachodzie Europy! Potwierdzeniem tej koegzystencji, jest... kościół katolicki z wmurowanym weń minaretem, u szczytu którego świeci (dosłownie!) złota figura Matki Boskiej! Jej tam obecność to efekt umowy zawartej między Polakami, a wycofującymi się wówczas z połowy Europy Turkami. Polacy zobowiązali się minaret zostawić, więc przynajmniej swojsko go przyozdobili przywiezioną z Gdańska figurą. Ciekawej rzeczy dowiedziałem się tego dnia z tym obiektem związanej, mianowicie Turcy czynią obecnie starania, by ten minaret... odzyskać, a w samej twierdzy, zbudować meczet (!).

Wieczorem już nie świeci :)
Pierwsze kroki skierowaliśmy do twierdzy, plan na Kamieniec wyglądał bowiem następująco: "najpierw robimy twierdzę, a potem zobaczymy na co starczy czasu".
I się zaczęło! Już od wejścia na zamek. Ledwo bramę przekroczyliśmy, wcześniej oczywiście uiszczywszy stosowną opłatę, oczom naszym ukazał się widok...niespodziewany! Powodowany dziwnym dźwiękiem z baszty przy bramie się dobywającym, tam swe kroki skierowałem. A skrzypiała studnia, stukały blaszane wiadra i sapali dwaj panowie, pracowicie korbą starożytnej studni kręcący, by wodę z położonej ponad 40 metrów niżej jaskini wydobyć. To była iskra, która tym razem baszty nie rozwaliła, jednak zmieniła nasz plan wycieczki, ten dzień, a i zgodnie z teorią efektu motyla, nasze życia! :)
Panowie, ujrzawszy nas, rzekli: "Pompa nawaliła, wody w zamku nima! I jak w 14 wieku ze studni bierzem!"...


Ja, kamieniecka studnia, Dima i...drugi pan, który się nie przedstawił :)
Jak bardzo może mylić powierzchowna ocena, znów się przekonałem! Ukraina genialnie oducza stereotypów! Pan w wojskowym kombinezonie, okazał się być pracownikiem naukowym muzeum - twierdzy, choć nie tylko - jest też designerem mebli, stolarzem, elektrykiem, hydraulikiem, hutnikiem...i przede wszystkim wspaniałym facetem! Zabrał nas w podróż w przeszłość, przeszłość twierdzy, Kamieńca, Ukrainy... I tak przez kilka godzin rozmawialiśmy. A chwilę wcześniej przed naszym zjawieniem się, sam do dziury za pomocą studniowej liny zjechał! Ech cholera, spóźniłem się! :)

Dima opowiada, pokazuje, tłumaczy...
Ja też przydałem się Dimie (tak się nazywa). Dima studiując (staro)polskie dokumenty o historii Kamieńca traktujące, trafił na słowo BŁONY, gdy mu wytłumaczyłem, że to o błony okienne, drzewiej szyb stosowane,  chodzić może, wielce był  uradowany.
Jednak to Dima zasypał nas mnóstwem informacji, faktów znanych i ciekawostek. Wszystkie w niniejszym poście przytaczane od niego pochodzą.
Alternatywną (i jakże bardziej prawdopodobną) wersję wysadzenia się Ketlinga i Wołodyjowskiego nam opowiedział! Gdzie stajnie, różne świata kawalerie tutaj stacjonujące, miały, pokazał. Na piwo po pracy (jego) się umówiliśmy, i popędziliśmy zwiedzać dalej. Zaczęliśmy od drewnianej, maleńkiej cerkwi, u stóp skały, na której zamek stoi, położonej. Niestety zamknięta była. Choć szczerze mówiąc mam przeczucie z pewnością graniczące, że gdyby moja zabawa z zamkiem, nieco dłużej potrwała, i tam bym wlazł! Jakaś siła niewidzialna jednak me rządze powstrzymała!
Poszliśmy dalej, przez most linowy nad rzeczką Smotrycz, która twierdzę i stare miasto otacza, przewieszony, podziwiając przy okazji niezwykłą, jak na przełom listopada i grudnia, zieloność tataraku. Na mostku chwilę się pohuśtaliśmy i dalej, ścieżką, jak to kiedyś niezrównany Szymon Zet-De-Zet-iebłowski, określił, typu wesołowskiego. Czyli w przewodniku nie ujętą.
Idę przy zamku majstrować!
Celem było bowiem dotarcie do koszar. Jednak nim nam się to udało, trafiliśmy na Bramę Ruską, na której znajdowała się...pamiątkowa tablica Króla Stasia! Idealne miejsce!
A tam kolejny raz tego dnia dźwięki charakterystyczne usłyszeliśmy. Tym razem były to dźwięki dla kuźni typowe. Okazało się, iż w zabudowaniach tych siedzibę ma bractwo rycerskie. Zagadnięty młody człowiek, który pracowicie próbował wyprostować paskudnie wgnieciony hełm, przerwał swe zajęcie i opowiedział nam nieco o miejscu, w którym się znaleźliśmy i ich działalności. Stamtąd jeszcze spacer pod wspomniane koszary, telefon do amicusa w PL, i na górę, JEŚĆ! :)
Nim do tego doszło, przeszliśmy jeszcze przez cerkiew i dzielnicę ormiańską, kościół katolicki fundacji Potockich, katedrę (tą z minaretem) muzeum (a raczej podwórze upstrzone Światowidami), cmentarz... A pod ratuszem czekał już na nas Dima... Zaprowadził nad do miejsca, które przywitało nas tradycyjnymi, dość kiczowatymi malowidłami na ścianach, i gorącem bijącym od chlebowego pieca. Znużonym wędrowcom więcej do szczęścia nie trzeba! Na śniadanio-obiado-kolacje, ukraiński zestaw nr 1, czyli borszcz, wareniky (pelmeni) i piwo! I dalsze Dimy słuchanie. Dima zatroszczył się również o nasz powrót, odwiózł na dworzec, czekał na odjazd i machał na pożegnanie. I zapowiedział, że obrazi się nie na żarty, jeśli któreś z nas w okolicach Kamieńca się pojawi i go o tym powiadomić nie raczy. Z góry błędne założenie, jako że Dima, to skarb prawdziwy w kamienieckiej studni przypadkiem znaleziony!

Far from...home! :)

















I drugi
Kamieniecki landszafcik















czwartek, 8 grudnia 2011

Вінниця

Winnica, miasto liczące 370 tyś. mieszkańców, czyli mniej niż wioska pod Donieckiem - Makeevka, która liczy pół miliona (mam nadzieję, że się nie dowiedzą, że napisałem wioska!).
Winnica, urokliwa nawet mimo niezbyt atrakcyjnej pory roku. Ta miejscowość na tydzień mym domem się stała. Nie licząc wielu atrakcji, jakie można znaleźć w samej Winnicy, jest ona też ze względu na swe dogodne położenie, doskonałą bazą do wypadów.
Mnie w Winnicy urzekła najbardziej XVIII wieczna, przepiękna, drewniana, na niebiesko malowana i bez jednego gwoździa zbudowana, cerkiew pod wezwaniem Św. Mikołaja.
Awtobus w kolorze cerkwi ;)



 W cerkwi trwa obecnie remont, przez co, niestety większa część ikon nie wisi na należnych im miejscach, ale ulubiony, Św. Jerzy, jak zawsze na posterunku! Przepiękna ikona, której zdjęcia niestety nie zrobiłem, jakoś głupio mi było profanować sacrum błyskiem flesza. Deska, na której NAPISANA jest ikona, jest pęknięta, może dlatego mimo remontu, się ostała?

Idąc do cerkwi, przekroczyłem rzekę, Південний Буг, przy której brzegu leniwie kołysały się, w zasłużonym, posezonowym odpoczynku, starożytne statki wycieczkowe, każdy sowiecką gwiazdą ozdobiony. Niegdyś pewnie krwisto czerwoną- najlepszy najbardziej pasujący to wszak kolor dla bolszewickiej rewolucji, dziś już mocno (na całe szczęście!) wyblakłą.

Szedłem też mostem, którego każdy z czterech rogów zwieńczony był postumentem z sierpem i młotem, przez które o zachodzie ( a więc i o wschodzie, tyle że z drugiej strony ;) ) przepięknie przechodziły słoneczne promienie...
Nigdy nie myślałem, że jako zdeklarowany anty-komuch, wyrażę słowa zachwytu nad sierpem i młotem, a tu masz babo placek! Mieli nosa socrealistyczni architekci, bowiem symbol zbrodniczego ustroju w zestawie ze słońcem, prezentuje się okazale!

Do Winnicy przybyłem na zaproszenie koleżanki Marty, która tutaj swą wolontariacką misję odbywa. Więcej info tutaj: http://www.misja-winnica.blogspot.com/.

Jako że Marta, m.in. uczy języka polskiego, zostałem wykorzystany jako native speaker (wow! jak to brzmi! :) ). I choć z mieszanymi uczuciami szedłem na lekcję, wyszedłem z niej wręcz w euforii! Dlaczego? Jeszcze chwila!
Lekcje tego dnia były dwie, grupa nie i zaawansowana. W jednej znalazł się gość imieniem Dima, który generalnie wiedział wszystko najlepiej i pouczał resztę. Jak łatwo się domyślić, ulubieniec Osy- nauczycielki ;). Ja natomiast porozmawiałem z nim sobie o rodzinnych stronach, bo Dima ma familię w Niemodlinie! Jednak najlepsze co przydarzyło mi się podczas tej lekcji, to zapytanie od kogoś z grupy, co lubię robić. Odpowiedziałem, jeździć konno! Na co jeden z uczniów, Grzegorz, zadeklarował, iż mnie do stajni swego przyjaciela weźmie! Po dwóch dniach jego słowa ciałem się stały i po raz pierwszy ujrzałem przedstawicieli zacnej rasy Kłusaków Orłowskich. Ich właściciel sam jeźdźcem nie jest, jednak oddaje się innej rozrywce, której drzewiej hołdowali polscy magnaci, na tych terenach zresztą. Mianowicie obserwacji biegających wolno koni...
Cześć! To jest marchewka! :D














cmok ;*

Konie piękne! Mocno zbudowane i bardzo do ludzi (przynajmniej do mnie), lgnące! Ech, wspaniale było móc znowu poczuć ten zapach (moi towarzysze czuli go ode mnie jeszcze długo POTEM, przy czym im nie wiedzieć czemu, nie wydawał się równie wspaniały, dziwni jacyś... ;) ), i niepowtarzalny w świecie dotyk, chrap na dłoni (lub twarzy ;))
Stajnię (niestety!) trzeba było w końcu opuścić. Jednak nim ten smutny moment nadszedł, odbyłem długą rozmowę z właścicielem, poważnym biznesmenem, który chce konny temat w Winnicy rozwinąć. Ta rozmowa była niczym woda na (mój) młyn! Większość z Was, czytelników, już chyba wie co się święci ;) a pozostałych informuję, JESZCZE TAM WRÓCĘ!

W tym miejscu wypada mi RAZ JESZCZE mej przewodniczce Marcie podziękować ! Za wspaniale przyprawiony czas. Prócz wyżej wymienionych atrakcji, zorganizowała mi bowiem m. in. jeszcze spotkania z Atamanem Pułku Kozackiego im. Ivana Bohuna i przedstawicielką organizacji Arkona, zajmującej się szeroko pojętą rekonstrukcją historyczną. A jak wiadomo jeden kamień ciągnie za sobą kolejne i tak powstają lawiny. Z ludźmi jest podobnie. I ja już to czuję, bo dzięki ludziom poznanym w Winnicy, otwierają  się kolejne kontakty w całej Ukrainie, nawet tu, w dalekim Doniecku! A dzięki temu planuje jeszcze wielokrotnie, choć w innym charakterze, na Ukrainę powracać! DZIĘKI MARTA! :)

Tego dnia czekało mnie jeszcze wiele! Siły w palcach i Waszej, Drodzy Czytelnicy, cierpliwości nie starczy, by wszystko opisać. Trzeba wybrać, a zatem opowiem Wam jeszcze o uroczystości, na którą  Ataman Wołodymir mnie zaprosił. Miała być to uroczystość z okazji jakiegoś tradycyjnego święta... Nie zrozumiałem dokładnie. (Sam Ataman, postać na pierwszy rzut oka arcyciekawa, aż wypada szerszego potraktowania!).
Odbywać się owa uroczystość, mimo późnej pory, miała w muzeum, dokąd też, naśladując słynnego kompozytora J.S. Bacha, na własnych auto-nogach czem prędzej podążyłem.

W środku ludzie w większości ubrani w tradycyjne ukraińskie stroje, siadam na jednej z ustawionych w koło ław w największej sali muzeum i z zaciekawieniem obserwuje. Na środku siedzi na krześle i stroi instrumenty płowowłosy, w piękną, wyszywaną koszulę odziany, już nie młodzieniec. Po chwili zaczyna śpiewać i grać. Ludzie, do tej pory rozmawiający ze sobą po kątach, siadają i słuchają, lub też śpiewają wraz z nim. A gra i śpiewa pięknie! Na początek klasyki, które nawet mnie obiły się o uszy, następnie co raz bardziej ambitny repertuar, by na koniec odłożyć gitarę i chwycić za...lirę! Tajemniczy instrument, który w Polsce oglądałem w muzeum jedynie, może raz jeden na jakimś przeglądzie (przesłuchu) ambitnej muzyki usłyszeć mi go było dane... Dzisiaj czeka mnie prawdziwa uczta zmysłu słuchu! Prócz ukraińskich pieśni śpiewa też wspomniany wcześniej, przy liry akompaniamencie pieśni białoruskie i...słowackie! Czuję się jak w domu, a to dopiero początek!
Po nim na środek wstępują dziewczęta, śpiewają a cappella i czynią to cudownie! Niestety uwierzyć musicie w mój gust i słowo, bo zdjęć ni filmów z tego wieczora nie mam, a wielka szkoda!
Bo to działo się po części artystycznej, wprawiło mnie w zupełne osłupienie!

Jak żywe stanęły mi przed oczami obrazy z dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy to rodzice moi, zaangażowani w ruch charyzmatyczno - oazowy, pokazali mi alternatywną wersję wiary w tego samego wszak Boga...
Kozacy pokazali mi jeszcze inną. Po tym co tam zobaczyłem, mam wrażenie, że podobnie musiało wyglądać pierwotne chrześcijaństwo, gdy jeszcze nie wystygły popioły po świętych gajach, choć to nie ta szerokość... Wydaję mi się, że w gajach sławiono tutaj Boga, którego nowym imieniem nazwano.
Bo obrzęd na którym byłem był chrześcijański! Z pewnymi dodatkami. Sławiono jednego Boga, ale też i innych bogów, i przodków (praszczurów), którym szczególne znaczenie przypisywano. Błogosławiono chleb i wodę, w sposób tak piękny, że aż żal mi się zrobiło braku tej tradycji nie tylko w naszej religii, ale i kulturze... Błogosławiono siebie nawzajem, tańczono i śpiewano (razem!). Prawdziwe poczucie wspólnoty z pierwszy raz w życiu widzianymi ludźmi!
Cóż, przeżycie mistyczne i wspaniałe! Dawno tak blisko Boga i ludzi nie byłem. Kozacy, dziękuje! Wiem jedno, mama moja oszalała by tam z zachwytu...

P.S. Być może nie wiecie, Chrześcijaństwo na nasze, polskie ziemie przybyło najpierw ze... wschodu! Czyli na początku my też byliśmy Prawosławni! Szkoda, że nie pozostaliśmy...


środa, 7 grudnia 2011

Refleksje w drodze zapisane...

8 rano, pędząca, wypchana ludźmi marszrutka do Kamieńca Podolskiego. Obok mnie zła jak osa, bo za wcześnie z objęć Morfeusza wyrwana, moja przewodniczka - Góralka...

A miało być o znakach, drogowych i nie tylko!
Nie wiem czy się ze mną zgodzicie, ja uważam, że o kraju wiele mówią znaki drogowe.
W takiej np. Hiszpanii, strzałki są cienkie, jakby namalowane od niechcenia, znaki rozmieszczone są rzadko i nie zawsze logicznie, pogubić się łatwo, o czym przekonaliśmy się jadąc po tej przepięknej krainie z bratem i Conrado El-bombero (których niniejszym serdecznie pozdrawiam! :).

W Izraelu znaki są niesamowite! Są na nich napisy po hebrajsku, arabsku a często też po angielsku i rosyjsku! Skąd byś nie przyjechał, trafisz do celu.

Albo Niemcy, wszechobecny Ausgang. Żeby zgubić się w Niemczech trzeba być... no właśnie! Mi się oczywiście udało! (Z tego miejsca śle pozdro do Adama, na pamiątkę pewnej wyprawy do Berlina! )

Na Ukrainie natomiast znaki są jakieś inne. Gdy zwrócono mi na to uwagę, nie mogłem wyjść z podziwu. Postacie pieszych na pasach poruszają się wyciągniętym kłusem. Ale najlepsze są ZNAKI OSTRZEGAJĄCE KIEROWCÓW PRZED PIESZYMI! Na nich bowiem postacie oddane są niczym konie z obrazów Kossaka(ów) - w pełnym galopie, by nie rzec w panicznej ucieczce.
Zobaczcie sami:
  
... 
  Inną, równie urzekającą grupę, stanowią znaki ostrzegawcze. Enjoy! :)






 

Co kraj to obyczaj, tutaj jak zdążyłem zauważyć, pieszy znajduje się na końcu drogowego łańcucha pokarmowego. Ale sami powiedzcie, czyż nie są urocze te znaki? :)


PS. Zdjęcia znaków ostrzegawczych zrobione na zamku w Kamieńcu Podolskim, o którym jeszcze szerzej opowiem. A zapis ten powstawał na kolanie, w zeszycie, w trudach marszrutkowej podróży - czego się nie robi dla wiernych czytelników? :-D

wtorek, 6 grudnia 2011

Biała Twierdza ciemną nocą...

Ak-Kerman, czyli Biała Twierdza, jak nazwali ją Turcy, to inaczej Białogród nad Dniestrem. Miejsce magiczne - ogromna forteca usadowiona na wzgórzu wśród rozlanego wokoło Dniestru, który tworzy tu tzw. liman. Żeby nie było, sam też nie wiedziałem, to moja niezrównana towarzyszka podróży, jak i jej pomysłodawczyni - Marta, mnie uświadomiła... Wcześniej, o zgrozo!, skojarzenia z jakimś popowym piosenkarzem się wiązały...

Odessę opuszczaliśmy więc w pośpiechu chcąc zdążyć na (jak mieliśmy nadzieję), spektakularny zachód słońca, który inspirował już wielu wielkich, by wspomnieć tylko naszego wieszcza, Mickiewicza, i nie naszego wieszcza, Puszkina...
Plany planami a marszrutki marszrutkami... I jeszcze te niekończące się pożegnania... To wszystko spowodowało, iż dotarliśmy na miejsce nocną porą.
W przeciwieństwie do mojej przewodniczki, byłem perspektywą ujrzenia twierdzy nocą, zachwycony! Jedyną wątpliwość budziła jej, hmm, dostępność. Jednak moja nie męska intuicja krzyczała "vse bude dobre"!!!

trochę historii ;)

Prawdopodobnie najgorsze zdjęcie tego wspaniałego miejsca, atmosfery nie czuć, zapachu Dniestru też, i gwiazd nie widać!              
                                                                     


I było! Wśliznąłem się do środka przez uchylone wrota, i oczom moim ukazał się widok, którego się w ruinach twierdzy nie spodziewałem! Ciężko powiedzieć o Ak-Kermanie ruina! Twierdza jest w zadziwiająco dobrym (w stosunku do środków przeznaczanych na jej utrzymanie), stanie. Zachowała się większość (26 z 32) baszt i wiele z zabudowań. Bo powierzchnia twierdzy to 9 otoczonych wysokim murem, basztami i blankami, hektarów! Długość murów to ponad 2 km.! Ta matematyka dość szybko ciałem się stała i w nogi mi weszła. Już niedługo mieliśmy cały jej teren, łącznie z murami, basztami, gzymsami, dziurami, studniami i piwnicami, obejść!
A było to tak...
Kiedy już wśliznąwszy się, gębę z zachwytu rozdziawiłem, zdziwiony, że drzew tyle teren twierdzy porasta i budynki tajemnicze wśród nich majaczą, widok nagle przesłonił mi...ochroniarz. Chwilę później dołączył i drugi, szersza i roślejsza wersja pierwszego. Na szczęście jestem na Ukrainie! Zamiast zebrać pałą przez łeb, usłyszeć warczenie spuszczanego ze smyczy brytana (te i owszem, były, ale stanowiły, że się tak wyrażę, żywy element wyposażenia zamczyska), lub dowiedzieć się nowych faktów o rodzicach, pan z nieśmiałym uśmiechem poprosił o hrywien 20...
Były to jak dotąd jedne z najlepiej wydanych pieniędzy w mym 28-letnim życiu!
Panowie zaprosili nas do swojej budki, pokazali elementy (chyba) wystawy o jej historii (twierdzy, nie budki ;) ), a następnie jeden z panów (ten większy!), imieniem Kolia, zaofiarował się, że nas oprowadzi. Pan Kolia powinien uczyć przewodników wszelkiej maści jak pokazywać zabytki! Bardzo spodobała nam się jego żelazna zasada "niżej ziemi nie upadniesz", którą baaardzo często nam tego wieczora powtarzał. Bo okazji do spotkania z matką - ziemią mieliśmy sporo! Trochę się na początku krygował, ale widząc mój zapał by włazić tam gdzie nie lza, postanowił chyba nam pokazać! I pokazał! Gdy mur się kończył, załamywał, (tzn. wielkie dziury w nim były) lub też przechodził w gzyms szerokości ok. 30 - 40 cm. pan Kolia z radością i zapałem (muszę to napisać! :) ) młodego źrebaka nad dziurami przeskakiwał, po gzymsie zaiwaniał, a moją towarzyszkę do pójścia jego śladem skutecznie zachęcał. Mnie nie musiał, choć tempa dotrzymać mu było nie sposób!
I tak też PRZYPADKIEM (piszę dużymi, bo w przypadki, wszelkie zbiegi i wybiegi, nie wierzę!) dostąpiliśmy przywileju odbycia najbardziej niesamowitej, jak się tutaj mawia, ekskursji. Przyświecały nam jedynie gwiazdy i... dwa szperacze naszego fantastycznego przewodnika. Przemierzyliśmy te 9 ha wzdłuż i wszerz, na czworakach i niemal czołgając się - by wejść do baszty Puszkina innej drogi nie ma! Sam Kolia przepięknej barwy guza sobie wówczas zafundował...

Puszka...od kilkuset lat na posterunku
Organki :)
Wiele innych ciekawostek zobaczyć tam (nawet nocą!) można. Rekonstrukcje piekielnej machiny oblężniczej, zwanej Хуторок, strzelających organek, puszek (są też i oryginały). Jest i scena, latem odbywają się różnego rodzaju imprezy i rekonstrukcję. Stoi również pomnik pamięci tureckiej przeszłości tego miejsca - minaret, któremu dodano również praktyczną , kolejną funkcję. Służył mianowicie żeglarzom jako latarnia morska, inaczej majak. 

majak
I tak też niżej podpisany miał okazję poczuć tę atmosferę, która skłoniła wieszcza NASZEGO (choć pretensje o niego ma mój litewski współlokator, Vytautas), do napisania tych słów: 


"Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
W baszcie Puszkina!

Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu;
Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi;
Tam z dala błyszczy obłok - tam jutrzenka wschodzi;
To błyszczy Dniestr, to weszła lampa Akermanu(...)"

I mimo, że tej nocy, nie licząc wspomnianych już kundli i siedzącego w zaciszu swej budki, drugiego pana ochroniarza, byliśmy tylko my, to poczułem tam też coś jeszcze. Zdecydowałem zapytać nawet bohatera niniejszej opowieści o uuuu, duchy w twierdzy. Roześmiał się, wykpił nieco, ale wszak There are more things in heaven and earth, Horatio, Than are dreamt of in your philosophy. A ja wiem, że ktoś tam jeszcze był z nami...

A żeby koniec nie był tak dramatyczny, to powiem, iż wycieczkę zwieńczyliśmy rozmową uświęconą papierosem pokoju (beze mnie). Kolia nie mógł się nadziwić smaku mentoli... Rozmowie o wszystkim, i tej strasznej świadomości, że cholera, tylko wódki brak, by przypieczętować tę wspaniałą i niespodziewaną znajomość... Ale ja tam jeszcze wrócę!
A już naprawdę na koniec, zdjęcie z Kolią. Dzięki Wam, Kolio i Marto! :)
Kolia i ja.