czwartek, 8 grudnia 2011

Вінниця

Winnica, miasto liczące 370 tyś. mieszkańców, czyli mniej niż wioska pod Donieckiem - Makeevka, która liczy pół miliona (mam nadzieję, że się nie dowiedzą, że napisałem wioska!).
Winnica, urokliwa nawet mimo niezbyt atrakcyjnej pory roku. Ta miejscowość na tydzień mym domem się stała. Nie licząc wielu atrakcji, jakie można znaleźć w samej Winnicy, jest ona też ze względu na swe dogodne położenie, doskonałą bazą do wypadów.
Mnie w Winnicy urzekła najbardziej XVIII wieczna, przepiękna, drewniana, na niebiesko malowana i bez jednego gwoździa zbudowana, cerkiew pod wezwaniem Św. Mikołaja.
Awtobus w kolorze cerkwi ;)



 W cerkwi trwa obecnie remont, przez co, niestety większa część ikon nie wisi na należnych im miejscach, ale ulubiony, Św. Jerzy, jak zawsze na posterunku! Przepiękna ikona, której zdjęcia niestety nie zrobiłem, jakoś głupio mi było profanować sacrum błyskiem flesza. Deska, na której NAPISANA jest ikona, jest pęknięta, może dlatego mimo remontu, się ostała?

Idąc do cerkwi, przekroczyłem rzekę, Південний Буг, przy której brzegu leniwie kołysały się, w zasłużonym, posezonowym odpoczynku, starożytne statki wycieczkowe, każdy sowiecką gwiazdą ozdobiony. Niegdyś pewnie krwisto czerwoną- najlepszy najbardziej pasujący to wszak kolor dla bolszewickiej rewolucji, dziś już mocno (na całe szczęście!) wyblakłą.

Szedłem też mostem, którego każdy z czterech rogów zwieńczony był postumentem z sierpem i młotem, przez które o zachodzie ( a więc i o wschodzie, tyle że z drugiej strony ;) ) przepięknie przechodziły słoneczne promienie...
Nigdy nie myślałem, że jako zdeklarowany anty-komuch, wyrażę słowa zachwytu nad sierpem i młotem, a tu masz babo placek! Mieli nosa socrealistyczni architekci, bowiem symbol zbrodniczego ustroju w zestawie ze słońcem, prezentuje się okazale!

Do Winnicy przybyłem na zaproszenie koleżanki Marty, która tutaj swą wolontariacką misję odbywa. Więcej info tutaj: http://www.misja-winnica.blogspot.com/.

Jako że Marta, m.in. uczy języka polskiego, zostałem wykorzystany jako native speaker (wow! jak to brzmi! :) ). I choć z mieszanymi uczuciami szedłem na lekcję, wyszedłem z niej wręcz w euforii! Dlaczego? Jeszcze chwila!
Lekcje tego dnia były dwie, grupa nie i zaawansowana. W jednej znalazł się gość imieniem Dima, który generalnie wiedział wszystko najlepiej i pouczał resztę. Jak łatwo się domyślić, ulubieniec Osy- nauczycielki ;). Ja natomiast porozmawiałem z nim sobie o rodzinnych stronach, bo Dima ma familię w Niemodlinie! Jednak najlepsze co przydarzyło mi się podczas tej lekcji, to zapytanie od kogoś z grupy, co lubię robić. Odpowiedziałem, jeździć konno! Na co jeden z uczniów, Grzegorz, zadeklarował, iż mnie do stajni swego przyjaciela weźmie! Po dwóch dniach jego słowa ciałem się stały i po raz pierwszy ujrzałem przedstawicieli zacnej rasy Kłusaków Orłowskich. Ich właściciel sam jeźdźcem nie jest, jednak oddaje się innej rozrywce, której drzewiej hołdowali polscy magnaci, na tych terenach zresztą. Mianowicie obserwacji biegających wolno koni...
Cześć! To jest marchewka! :D














cmok ;*

Konie piękne! Mocno zbudowane i bardzo do ludzi (przynajmniej do mnie), lgnące! Ech, wspaniale było móc znowu poczuć ten zapach (moi towarzysze czuli go ode mnie jeszcze długo POTEM, przy czym im nie wiedzieć czemu, nie wydawał się równie wspaniały, dziwni jacyś... ;) ), i niepowtarzalny w świecie dotyk, chrap na dłoni (lub twarzy ;))
Stajnię (niestety!) trzeba było w końcu opuścić. Jednak nim ten smutny moment nadszedł, odbyłem długą rozmowę z właścicielem, poważnym biznesmenem, który chce konny temat w Winnicy rozwinąć. Ta rozmowa była niczym woda na (mój) młyn! Większość z Was, czytelników, już chyba wie co się święci ;) a pozostałych informuję, JESZCZE TAM WRÓCĘ!

W tym miejscu wypada mi RAZ JESZCZE mej przewodniczce Marcie podziękować ! Za wspaniale przyprawiony czas. Prócz wyżej wymienionych atrakcji, zorganizowała mi bowiem m. in. jeszcze spotkania z Atamanem Pułku Kozackiego im. Ivana Bohuna i przedstawicielką organizacji Arkona, zajmującej się szeroko pojętą rekonstrukcją historyczną. A jak wiadomo jeden kamień ciągnie za sobą kolejne i tak powstają lawiny. Z ludźmi jest podobnie. I ja już to czuję, bo dzięki ludziom poznanym w Winnicy, otwierają  się kolejne kontakty w całej Ukrainie, nawet tu, w dalekim Doniecku! A dzięki temu planuje jeszcze wielokrotnie, choć w innym charakterze, na Ukrainę powracać! DZIĘKI MARTA! :)

Tego dnia czekało mnie jeszcze wiele! Siły w palcach i Waszej, Drodzy Czytelnicy, cierpliwości nie starczy, by wszystko opisać. Trzeba wybrać, a zatem opowiem Wam jeszcze o uroczystości, na którą  Ataman Wołodymir mnie zaprosił. Miała być to uroczystość z okazji jakiegoś tradycyjnego święta... Nie zrozumiałem dokładnie. (Sam Ataman, postać na pierwszy rzut oka arcyciekawa, aż wypada szerszego potraktowania!).
Odbywać się owa uroczystość, mimo późnej pory, miała w muzeum, dokąd też, naśladując słynnego kompozytora J.S. Bacha, na własnych auto-nogach czem prędzej podążyłem.

W środku ludzie w większości ubrani w tradycyjne ukraińskie stroje, siadam na jednej z ustawionych w koło ław w największej sali muzeum i z zaciekawieniem obserwuje. Na środku siedzi na krześle i stroi instrumenty płowowłosy, w piękną, wyszywaną koszulę odziany, już nie młodzieniec. Po chwili zaczyna śpiewać i grać. Ludzie, do tej pory rozmawiający ze sobą po kątach, siadają i słuchają, lub też śpiewają wraz z nim. A gra i śpiewa pięknie! Na początek klasyki, które nawet mnie obiły się o uszy, następnie co raz bardziej ambitny repertuar, by na koniec odłożyć gitarę i chwycić za...lirę! Tajemniczy instrument, który w Polsce oglądałem w muzeum jedynie, może raz jeden na jakimś przeglądzie (przesłuchu) ambitnej muzyki usłyszeć mi go było dane... Dzisiaj czeka mnie prawdziwa uczta zmysłu słuchu! Prócz ukraińskich pieśni śpiewa też wspomniany wcześniej, przy liry akompaniamencie pieśni białoruskie i...słowackie! Czuję się jak w domu, a to dopiero początek!
Po nim na środek wstępują dziewczęta, śpiewają a cappella i czynią to cudownie! Niestety uwierzyć musicie w mój gust i słowo, bo zdjęć ni filmów z tego wieczora nie mam, a wielka szkoda!
Bo to działo się po części artystycznej, wprawiło mnie w zupełne osłupienie!

Jak żywe stanęły mi przed oczami obrazy z dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy to rodzice moi, zaangażowani w ruch charyzmatyczno - oazowy, pokazali mi alternatywną wersję wiary w tego samego wszak Boga...
Kozacy pokazali mi jeszcze inną. Po tym co tam zobaczyłem, mam wrażenie, że podobnie musiało wyglądać pierwotne chrześcijaństwo, gdy jeszcze nie wystygły popioły po świętych gajach, choć to nie ta szerokość... Wydaję mi się, że w gajach sławiono tutaj Boga, którego nowym imieniem nazwano.
Bo obrzęd na którym byłem był chrześcijański! Z pewnymi dodatkami. Sławiono jednego Boga, ale też i innych bogów, i przodków (praszczurów), którym szczególne znaczenie przypisywano. Błogosławiono chleb i wodę, w sposób tak piękny, że aż żal mi się zrobiło braku tej tradycji nie tylko w naszej religii, ale i kulturze... Błogosławiono siebie nawzajem, tańczono i śpiewano (razem!). Prawdziwe poczucie wspólnoty z pierwszy raz w życiu widzianymi ludźmi!
Cóż, przeżycie mistyczne i wspaniałe! Dawno tak blisko Boga i ludzi nie byłem. Kozacy, dziękuje! Wiem jedno, mama moja oszalała by tam z zachwytu...

P.S. Być może nie wiecie, Chrześcijaństwo na nasze, polskie ziemie przybyło najpierw ze... wschodu! Czyli na początku my też byliśmy Prawosławni! Szkoda, że nie pozostaliśmy...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz