Taka sentencja widnieje nad wejściem do Baszty Lackiej (czyli polskiej). Piękna to zaiste sentencja, pod którą wszystkimi odnóżami się podpisuję! I Was Przyjaciele moi niniejszym pozdrawiam! :)
Ale Kamieniec Podolski to nie tylko jedna baszta, z najprawdziwszą nawet sentencją...
Słynny z kart powieści Sienkiewicza o tej porze roku jest niemal pozbawionym turystów, cichym, sennym wręcz, niesamowicie urokliwym miasteczkiem. Dziś Kamieniec liczy niemal 100 tyś. mieszkańców. Lecz my zwiedzaliśmy przede wszystkim stare miasto i twierdzę, stąd pozwoliłem sobie nazwać Kamieniec Podolski miasteczkiem ;)
Wspomniana sentencja |
I Baszta Lacka widziana od dołu |
Co ciekawe, dzisiejsi mieszkańcy raczej omijają stare miasto. Nie ma tu nawet zbyt wielu restauracji czy knajp. Jest jeden luksusowy hotel, a część lokali jest czynna tylko w sezonie.
Jednak nie dla knajp i lokali tutaj jechałem, a to co zobaczyłem, najśmielsze oczekiwania przebiło! Stojąc na głównym placu, można dosłownie dostać zawrotu głowy od natłoku wspaniałości dookoła! A to wszak dopiero pierwsza linia zabudowań, im głębiej w las, tym więcej drzew!
Ciężko jest pisać o tym, naprawdę zamiast wycieczek do oklepanych Krakowów, Rzymów, Asyżów, Paryżów i innych Barcelon (we wczorajszym Gran Derbi wygrali 1:3 jupi!), warto zobaczyć to miejsce - nierozerwalnie związane z naszą historią i kulturą. I nie tylko z naszą! Bogactwo i piękno tego miejsca objawia się tym, że tworzyło je wiele narodów i kultur, i każda z nich zostawiła tu swój ślad, co tworzy niepowtarzalny kolaż smaków, stylów i kolorów. Próżno szukać takich mieszanek na zachodzie Europy! Potwierdzeniem tej koegzystencji, jest... kościół katolicki z wmurowanym weń minaretem, u szczytu którego świeci (dosłownie!) złota figura Matki Boskiej! Jej tam obecność to efekt umowy zawartej między Polakami, a wycofującymi się wówczas z połowy Europy Turkami. Polacy zobowiązali się minaret zostawić, więc przynajmniej swojsko go przyozdobili przywiezioną z Gdańska figurą. Ciekawej rzeczy dowiedziałem się tego dnia z tym obiektem związanej, mianowicie Turcy czynią obecnie starania, by ten minaret... odzyskać, a w samej twierdzy, zbudować meczet (!).
Wieczorem już nie świeci :) |
Pierwsze kroki skierowaliśmy do twierdzy, plan na Kamieniec wyglądał bowiem następująco: "najpierw robimy twierdzę, a potem zobaczymy na co starczy czasu".
I się zaczęło! Już od wejścia na zamek. Ledwo bramę przekroczyliśmy, wcześniej oczywiście uiszczywszy stosowną opłatę, oczom naszym ukazał się widok...niespodziewany! Powodowany dziwnym dźwiękiem z baszty przy bramie się dobywającym, tam swe kroki skierowałem. A skrzypiała studnia, stukały blaszane wiadra i sapali dwaj panowie, pracowicie korbą starożytnej studni kręcący, by wodę z położonej ponad 40 metrów niżej jaskini wydobyć. To była iskra, która tym razem baszty nie rozwaliła, jednak zmieniła nasz plan wycieczki, ten dzień, a i zgodnie z teorią efektu motyla, nasze życia! :)
Panowie, ujrzawszy nas, rzekli: "Pompa nawaliła, wody w zamku nima! I jak w 14 wieku ze studni bierzem!"...
Ja, kamieniecka studnia, Dima i...drugi pan, który się nie przedstawił :) |
Jak bardzo może mylić powierzchowna ocena, znów się przekonałem! Ukraina genialnie oducza stereotypów! Pan w wojskowym kombinezonie, okazał się być pracownikiem naukowym muzeum - twierdzy, choć nie tylko - jest też designerem mebli, stolarzem, elektrykiem, hydraulikiem, hutnikiem...i przede wszystkim wspaniałym facetem! Zabrał nas w podróż w przeszłość, przeszłość twierdzy, Kamieńca, Ukrainy... I tak przez kilka godzin rozmawialiśmy. A chwilę wcześniej przed naszym zjawieniem się, sam do dziury za pomocą studniowej liny zjechał! Ech cholera, spóźniłem się! :)
Dima opowiada, pokazuje, tłumaczy... |
Ja też przydałem się Dimie (tak się nazywa). Dima studiując (staro)polskie dokumenty o historii Kamieńca traktujące, trafił na słowo BŁONY, gdy mu wytłumaczyłem, że to o błony okienne, drzewiej szyb stosowane, chodzić może, wielce był uradowany.
Jednak to Dima zasypał nas mnóstwem informacji, faktów znanych i ciekawostek. Wszystkie w niniejszym poście przytaczane od niego pochodzą.
Alternatywną (i jakże bardziej prawdopodobną) wersję wysadzenia się Ketlinga i Wołodyjowskiego nam opowiedział! Gdzie stajnie, różne świata kawalerie tutaj stacjonujące, miały, pokazał. Na piwo po pracy (jego) się umówiliśmy, i popędziliśmy zwiedzać dalej. Zaczęliśmy od drewnianej, maleńkiej cerkwi, u stóp skały, na której zamek stoi, położonej. Niestety zamknięta była. Choć szczerze mówiąc mam przeczucie z pewnością graniczące, że gdyby moja zabawa z zamkiem, nieco dłużej potrwała, i tam bym wlazł! Jakaś siła niewidzialna jednak me rządze powstrzymała!
Poszliśmy dalej, przez most linowy nad rzeczką Smotrycz, która twierdzę i stare miasto otacza, przewieszony, podziwiając przy okazji niezwykłą, jak na przełom listopada i grudnia, zieloność tataraku. Na mostku chwilę się pohuśtaliśmy i dalej, ścieżką, jak to kiedyś niezrównany Szymon Zet-De-Zet-iebłowski, określił, typu wesołowskiego. Czyli w przewodniku nie ujętą.
Idę przy zamku majstrować! |
Celem było bowiem dotarcie do koszar. Jednak nim nam się to udało, trafiliśmy na Bramę Ruską, na której znajdowała się...pamiątkowa tablica Króla Stasia! Idealne miejsce!
A tam kolejny raz tego dnia dźwięki charakterystyczne usłyszeliśmy. Tym razem były to dźwięki dla kuźni typowe. Okazało się, iż w zabudowaniach tych siedzibę ma bractwo rycerskie. Zagadnięty młody człowiek, który pracowicie próbował wyprostować paskudnie wgnieciony hełm, przerwał swe zajęcie i opowiedział nam nieco o miejscu, w którym się znaleźliśmy i ich działalności. Stamtąd jeszcze spacer pod wspomniane koszary, telefon do amicusa w PL, i na górę, JEŚĆ! :)
Nim do tego doszło, przeszliśmy jeszcze przez cerkiew i dzielnicę ormiańską, kościół katolicki fundacji Potockich, katedrę (tą z minaretem) muzeum (a raczej podwórze upstrzone Światowidami), cmentarz... A pod ratuszem czekał już na nas Dima... Zaprowadził nad do miejsca, które przywitało nas tradycyjnymi, dość kiczowatymi malowidłami na ścianach, i gorącem bijącym od chlebowego pieca. Znużonym wędrowcom więcej do szczęścia nie trzeba! Na śniadanio-obiado-kolacje, ukraiński zestaw nr 1, czyli borszcz, wareniky (pelmeni) i piwo! I dalsze Dimy słuchanie. Dima zatroszczył się również o nasz powrót, odwiózł na dworzec, czekał na odjazd i machał na pożegnanie. I zapowiedział, że obrazi się nie na żarty, jeśli któreś z nas w okolicach Kamieńca się pojawi i go o tym powiadomić nie raczy. Z góry błędne założenie, jako że Dima, to skarb prawdziwy w kamienieckiej studni przypadkiem znaleziony!
Far from...home! :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz