niedziela, 11 grudnia 2011

"Verus amicus est rarior Fenice" czyli wizytę w Kamieńcu Podolskim moim przyjaciołom dedykuję!

Taka sentencja widnieje nad wejściem do Baszty Lackiej (czyli polskiej). Piękna to zaiste sentencja, pod którą wszystkimi odnóżami się podpisuję! I Was Przyjaciele moi niniejszym pozdrawiam! :)
Ale Kamieniec Podolski to nie tylko jedna baszta, z najprawdziwszą nawet sentencją...
Słynny z kart powieści Sienkiewicza o tej porze roku jest niemal pozbawionym turystów, cichym, sennym wręcz, niesamowicie urokliwym miasteczkiem. Dziś Kamieniec liczy niemal 100 tyś. mieszkańców. Lecz my zwiedzaliśmy przede wszystkim stare miasto i twierdzę, stąd pozwoliłem sobie nazwać Kamieniec Podolski miasteczkiem ;)
Wspomniana sentencja
I Baszta Lacka widziana od dołu
Co ciekawe, dzisiejsi mieszkańcy raczej omijają stare miasto. Nie ma tu nawet zbyt wielu restauracji czy knajp. Jest jeden luksusowy hotel, a część lokali jest czynna tylko w sezonie.

Jednak nie dla knajp i lokali tutaj jechałem, a to co zobaczyłem, najśmielsze oczekiwania przebiło! Stojąc na głównym placu, można dosłownie dostać zawrotu głowy od natłoku wspaniałości dookoła! A to wszak dopiero pierwsza linia zabudowań, im głębiej w las, tym więcej drzew!
Ciężko jest pisać o tym, naprawdę zamiast wycieczek do oklepanych Krakowów, Rzymów, Asyżów, Paryżów i innych Barcelon (we wczorajszym Gran Derbi wygrali 1:3 jupi!), warto zobaczyć to miejsce - nierozerwalnie związane z naszą historią i kulturą. I nie tylko z naszą! Bogactwo i piękno tego miejsca objawia się tym, że tworzyło je wiele narodów i kultur, i każda z nich zostawiła tu swój ślad, co tworzy niepowtarzalny kolaż smaków, stylów i kolorów. Próżno szukać takich mieszanek na zachodzie Europy! Potwierdzeniem tej koegzystencji, jest... kościół katolicki z wmurowanym weń minaretem, u szczytu którego świeci (dosłownie!) złota figura Matki Boskiej! Jej tam obecność to efekt umowy zawartej między Polakami, a wycofującymi się wówczas z połowy Europy Turkami. Polacy zobowiązali się minaret zostawić, więc przynajmniej swojsko go przyozdobili przywiezioną z Gdańska figurą. Ciekawej rzeczy dowiedziałem się tego dnia z tym obiektem związanej, mianowicie Turcy czynią obecnie starania, by ten minaret... odzyskać, a w samej twierdzy, zbudować meczet (!).

Wieczorem już nie świeci :)
Pierwsze kroki skierowaliśmy do twierdzy, plan na Kamieniec wyglądał bowiem następująco: "najpierw robimy twierdzę, a potem zobaczymy na co starczy czasu".
I się zaczęło! Już od wejścia na zamek. Ledwo bramę przekroczyliśmy, wcześniej oczywiście uiszczywszy stosowną opłatę, oczom naszym ukazał się widok...niespodziewany! Powodowany dziwnym dźwiękiem z baszty przy bramie się dobywającym, tam swe kroki skierowałem. A skrzypiała studnia, stukały blaszane wiadra i sapali dwaj panowie, pracowicie korbą starożytnej studni kręcący, by wodę z położonej ponad 40 metrów niżej jaskini wydobyć. To była iskra, która tym razem baszty nie rozwaliła, jednak zmieniła nasz plan wycieczki, ten dzień, a i zgodnie z teorią efektu motyla, nasze życia! :)
Panowie, ujrzawszy nas, rzekli: "Pompa nawaliła, wody w zamku nima! I jak w 14 wieku ze studni bierzem!"...


Ja, kamieniecka studnia, Dima i...drugi pan, który się nie przedstawił :)
Jak bardzo może mylić powierzchowna ocena, znów się przekonałem! Ukraina genialnie oducza stereotypów! Pan w wojskowym kombinezonie, okazał się być pracownikiem naukowym muzeum - twierdzy, choć nie tylko - jest też designerem mebli, stolarzem, elektrykiem, hydraulikiem, hutnikiem...i przede wszystkim wspaniałym facetem! Zabrał nas w podróż w przeszłość, przeszłość twierdzy, Kamieńca, Ukrainy... I tak przez kilka godzin rozmawialiśmy. A chwilę wcześniej przed naszym zjawieniem się, sam do dziury za pomocą studniowej liny zjechał! Ech cholera, spóźniłem się! :)

Dima opowiada, pokazuje, tłumaczy...
Ja też przydałem się Dimie (tak się nazywa). Dima studiując (staro)polskie dokumenty o historii Kamieńca traktujące, trafił na słowo BŁONY, gdy mu wytłumaczyłem, że to o błony okienne, drzewiej szyb stosowane,  chodzić może, wielce był  uradowany.
Jednak to Dima zasypał nas mnóstwem informacji, faktów znanych i ciekawostek. Wszystkie w niniejszym poście przytaczane od niego pochodzą.
Alternatywną (i jakże bardziej prawdopodobną) wersję wysadzenia się Ketlinga i Wołodyjowskiego nam opowiedział! Gdzie stajnie, różne świata kawalerie tutaj stacjonujące, miały, pokazał. Na piwo po pracy (jego) się umówiliśmy, i popędziliśmy zwiedzać dalej. Zaczęliśmy od drewnianej, maleńkiej cerkwi, u stóp skały, na której zamek stoi, położonej. Niestety zamknięta była. Choć szczerze mówiąc mam przeczucie z pewnością graniczące, że gdyby moja zabawa z zamkiem, nieco dłużej potrwała, i tam bym wlazł! Jakaś siła niewidzialna jednak me rządze powstrzymała!
Poszliśmy dalej, przez most linowy nad rzeczką Smotrycz, która twierdzę i stare miasto otacza, przewieszony, podziwiając przy okazji niezwykłą, jak na przełom listopada i grudnia, zieloność tataraku. Na mostku chwilę się pohuśtaliśmy i dalej, ścieżką, jak to kiedyś niezrównany Szymon Zet-De-Zet-iebłowski, określił, typu wesołowskiego. Czyli w przewodniku nie ujętą.
Idę przy zamku majstrować!
Celem było bowiem dotarcie do koszar. Jednak nim nam się to udało, trafiliśmy na Bramę Ruską, na której znajdowała się...pamiątkowa tablica Króla Stasia! Idealne miejsce!
A tam kolejny raz tego dnia dźwięki charakterystyczne usłyszeliśmy. Tym razem były to dźwięki dla kuźni typowe. Okazało się, iż w zabudowaniach tych siedzibę ma bractwo rycerskie. Zagadnięty młody człowiek, który pracowicie próbował wyprostować paskudnie wgnieciony hełm, przerwał swe zajęcie i opowiedział nam nieco o miejscu, w którym się znaleźliśmy i ich działalności. Stamtąd jeszcze spacer pod wspomniane koszary, telefon do amicusa w PL, i na górę, JEŚĆ! :)
Nim do tego doszło, przeszliśmy jeszcze przez cerkiew i dzielnicę ormiańską, kościół katolicki fundacji Potockich, katedrę (tą z minaretem) muzeum (a raczej podwórze upstrzone Światowidami), cmentarz... A pod ratuszem czekał już na nas Dima... Zaprowadził nad do miejsca, które przywitało nas tradycyjnymi, dość kiczowatymi malowidłami na ścianach, i gorącem bijącym od chlebowego pieca. Znużonym wędrowcom więcej do szczęścia nie trzeba! Na śniadanio-obiado-kolacje, ukraiński zestaw nr 1, czyli borszcz, wareniky (pelmeni) i piwo! I dalsze Dimy słuchanie. Dima zatroszczył się również o nasz powrót, odwiózł na dworzec, czekał na odjazd i machał na pożegnanie. I zapowiedział, że obrazi się nie na żarty, jeśli któreś z nas w okolicach Kamieńca się pojawi i go o tym powiadomić nie raczy. Z góry błędne założenie, jako że Dima, to skarb prawdziwy w kamienieckiej studni przypadkiem znaleziony!

Far from...home! :)

















I drugi
Kamieniecki landszafcik















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz