poniedziałek, 21 maja 2012

Odyseja Part Two - крымские путешествия

Mapa Ukrainy z trasą naszej tułaczki.

Odessa po raz drugi. Trochę z konieczności. Docelowo chcemy wszak na Krym! Problem w tym, że w początku maja chce tam jechać niemal każdy, więc zdobycie biletów graniczy z cudem. Teoretycznie istnieje system internetowej rezerwacji miejsc, gdzie płacić można za pomocą karty, jednak najwyraźniej kart nieukraińskich nie obsługuje - próbowałem z trzema różnymi. W ogóle ukraińskie koleje obcokrajowców (albo raczej ich karty płatnicze!) wyraźnie dyskryminują - w kasie bowiem usłyszałem: "платность карточком только для граждан Украины"... Skończyło się tak, że dostępne w internecie bilety (ostatnie dwa) chwilę później (tyle, ile zajmuje dojechanie od nas do centrum miasta - czyli jakie pół h.) w momencie kupowania jeszcze były, lecz gdy pani kasjerka drukować je poczęła, okazało się iż tylko jeden ostał się. Mój towarzysz podróży wykazał się solidarnością i ostatniego biletu, mimo pokus, nie kupił. 
I dzięki takim zrządzeniom Opatrzności, z wielu wariantów, wybieramy ten, "by na Krym jechać via Odessa, bo to wszak już nie tak daleko i NA PEWNO jakiś transport z Odessy znajdziemy, a jak nie to stopem!" Ekhm... Życie na szczęście najlepsze nawet plany zmienia i komplikuje, a nasz do nich z pewnością nie należał. Z tej podróży taką wywożę (nomen-omen) naukę, że, mimo ograniczonej przestrzeni, fajnie się jedzie na bocznych kojach - a to dlatego, że leży się wzdłuż - zgodnie z kierunkiem jazdy i pociąg kołysze do rytmu :).

Odessa Mama, lub Miasto Geroj, jak kto woli (ja zdecydowanie to pierwsze!). Pierwsze kroki kierujemy do kas biletowych gdzie czeka nas poniekąd spodziewany zawód - biletów na Krym brak! Mam wrażenie, że niemal cała kolejka stoi w tym samym celu... Idziemy na dworzec autobusowy. 
Okazuje się, że jest autobus na Krym, tylko, nie wiedzieć czemu, pani biletów nie chce sprzedać... Zdesperowani pytamy (wydawało nam się, że kierowcy) pana, który jednak okazuje się być pracownikiem (i to takim wyżej postawionym niż panie w kasie) dworca. Pytaliśmy, czy da się dojechać jadąc busikami od miasta do miasta. Niespodziewanie dla nas, facet okazuje się być aż podejrzanie miłym i uczynnym. Zabiera nas do swojego biura, do kasjerek dzwoni z POLECENIEM, żeby nam bilety sprzedały, a nam objaśnia drogę i przekonuje nas, że stop to zły pomysł. Idziemy kupić bilety, idzie z nami. Mamy je wreszcie, dwa pierwsze zresztą. Jedyny z nimi problem jest taki, że są na ranek dnia następnego. Myślimy o noclegu a`la bonż, ale nasz niezawodny Pan z dworca, przekonuję, że musory  nam tak pospać nie dadzą i podaje namiar taniego (względnie) noclegu.
Idziemy zatem. Miejsce znajduje się bardzo blisko, po drugiej stronie skweru, w zaadoptowanej na potrzeby hotelu byłej zajezdni tramwajowej. Bierzemy najtańszy numer (aż mnie korci, by dodać przyrostek -ek ;)), otwieramy drzwi i... oczom moim ukazuje się wnętrze, w którym powinien mieszkać królik wraz z wszystkimi znajomymi i krewnymi swemi. Przynajmniej prysznic był i toaleta w stylu high-tec, za to okna нет.

A m.w. tak dawno temu mały Piotruś wyobrażał sobie króliczą norkę- do czasu!

O taka!



















I karaluchów nie było, przynajmniej nie zauważyliśmy. 
Przymusowy, ale dzień w Odessie! :) Łapiemy za przewodnik i idziemy zwiedzać. 
Ostatnim razem byłem tu w listopadzie. Donieckiem wówczas rządziła już Pani Zima, w Odessie zaś wciąż na wszechobecnych cyprysach zieleniły się liście. W maju liście też się zielenią (już pewnie nowe) tylko bardziej. I słońce grzeje i razi straszliwie. I ta morska bryza, którą uwielbiam!
Po drodze (do morza) wchodzimy do wszystkich mijanych cerkwi (nie do wszystkich nas wpuszczają- krótkie spodnie i KLAPKI!), natomiast w jednej z nich, trafiamy akurat na służbę, i indywidualne błogosławieństwo - trwa wszak okres wielkanocny! Mijamy też synagogę, ale widok dwóch basiorów (w ludzkiej wersji) przed wejściem, jakoś nas do wejścia zniechęca. Fajny jest za to kiosk z koszernym fast-foodem przed wejściem, niestety zamknięty.
I tak sobie chodzimy. Siadamy przy TYCH schodach, oglądamy ludzi, słuchamy muzyki i śpiewów ulicznych grajków, słowem sielanka! Bierzemy przykład z Marka Twaina, siadamy, obserwujemy ludzi i jemy lody. I gdy tak sobie siedzimy, bulwarem przejeżdża sobie na pięknym, karym rumaku (który nie wiedzieć po co, ma to coś, co nie wiem jak się nazywa na uszach - białe i wyglądające jak na drutach zdielane), dziewczyna urody raczej średniej, bez toczka czy kasku za to w sandałkach i krótkich spodenkach. :) Ale czegóż wymagać w kraju, w którym na potężnym chopperze jedzie sobie pan bez kasku, a to dlatego żeby mógł rozmawiać przez telefon - trzymając go w dłoni i przy uchu oczywiście!
I właściwie tyle tym razem z Odessy - było jeszcze brodzenie w morzu i długi powrót do naszej króliczej nory inną cyprysową aleją.
Bardzo wcześnie, bo o 5 rano rozpoczynamy kolejny dzień. Dzień dobrze rozpocząć od śniadania. Jako że wszystko cośmy mieli, zjedzone (nie licząc "nietykalnych" kanapek na drogę), postanawiamy przetestować przydworcowego fastfooda. I przeżywamy swoisty konflikt poznawczy. Bo z jednej strony (za szybą budki) przemiły młody człowiek, który streszcza nam swe życie i zdradza plany na przyszłość, a z drugiej (w naszych dłoniach) paskudne kebabo-podobne zawiniątko z najwyraźniej zjełczałym mięsem w środku. Widząc i smakując to cudo a mając świadomość jeszcze długiej (choć aż tak długiej w świadomości nie mieliśmy) nie wahamy się długo i połykamy po kilka kapsułek z polskim węglem w środku - czym bardzo zaintrygowaliśmy pana w budce.
Kanapek nie udało nam się skończyć... Zostawiliśmy psom na pożarcie.

Wsiadamy do autobusu, i jak w najlepszych koszmarach, początek jest sielski i nudny.
Jedziemy na główny dworzec autobusowy, gdzie zaczynają się pierwsze problemy. Okazuje się bowiem, iż na nasz autobus sprzedano więcej biletów niż jest miejsc. Cała afera trwa ok. godziny, więc wyjeżdżamy mocno opóźnieni, bez kilku niedoszłych pasażerów. Zdecydowanie opisu wymagają dwaj panowie - kierowca i jego kolega, pomocnik, drugi kierowca - (choć przez te 13 godzin ani razu za kółko nie usiadł!). A że siedzimy w pierwszym rzędzie tuż za nimi, doznania od nich płynące dla wszystkich niemal zmysłów (wzroku, słuchu i zapachu) mamy znakomite! Panowie wyglądają dość 'zakapiorowato', rozmawiają ze sobą  (nad)używając słowa na Б i bynajmniej nie jest to osławiony "naleśnik". No i palą. Palą w równych 15-20 minutowych odstępach nie tracąc czasu na zbędne (ich zdaniem) zatrzymywanie autobusu. Wdychamy więc niebiański aromat takich oto fajek:
Zdjęcie ze strony: http://www.nieznanaukraina.pl/en/1972/ukrainskie-papierosy/
Jedziemy dalej. Przez Mikolajew, Chersoń, Novą Khahovkę, Armiansk i... Bóg wie co jeszcze!
Jak to napisał imć Sapkowski "kręcimy się niczym gówno w przeręblu".
W każdym z tych wymienionych (i kilku nie wymienionych) miejsc zatrzymujemy się na pół (lub więcej) godziny i w każdym właściwie sytuacja z biletami się powtarza.*

Nie przeszkadza to jednak naszym dwóm zakapiorom. Prócz wszystkich na pniu przecież wyprzedanych biletów, upychają po drodze niemal drugie tyle pasażerów, tyle że już na stojąco. Jak w marszrutce,  różnica taka, że droga dłuższa. Za to nic (jak w przypadku pociągów, gdzie wzdłuż torów sowieckie władze zieleni nasadziły, co by lud żył tam, gdzie mu żyć przyszło) widoków nie przysłania. Ja sycę oczy widokiem niezliczonych Leninów, soldatów i innych kosmonautów ze spiżu i/lub kamienia. Dawid natomiast kontempluje działanie i wykonanie konstrukcji rodem z Marsa. Wyobraźcie sobie na polu poustawiane na długości +/- 1 km rusztowanie na kołach, poruszające się po okręgu i wodą wokół sikające. Wygląda to tak, że w miejscach po których to coś (Dawid wyjaśnił) deszczownią się nazywające, przejedzie, jest zielono, a poza granicą kręgu, nie. 

Jak kto ciekawy o deszczowniach poczytać: http://lukomet.eu/karta.php?id=294&lang=pl
Mnie jeszcze po drodze za serducho chwyta nostalgia za kurzącą się w Adamowym garażu Haną. Nostalgię i zazdrość wywołuję wyprzedzający nas i pędzący gdzieś w dal i w Krym, samotny jeździec na wielkim motocyklu. Z tego miejsca POZDRAWIAM EKIPĘ GRUDZICE RIDERS! Do sierpnia! :)
Po 13 h jazdy, późnym wieczorem docieramy wreszcie do miejsca docelowego - Symferopola. Musimy się dostać jeszcze tylko do Sewastopola, który na następne trzy dni staje się naszą bazą wypadową do innych miejsc w Krymie.
Teraz stanowimy już pięcioosobową ekipę, dołączamy do przybyłych kilka godzin wcześniej znajomych z Doniecka Margarity, Leny i Żeni.
Ostatnia tego dnia podróż marshrutką przez... zatokę! Tak po Sewastopolu kursują moje ulubione (jak dotąd) marshrutki wodne! I bynajmniej nie płyną tylko przez zatokę! Do odległego o kilka kilometrów Inkermanu też tym sposobem (i na jednym bilecie) dotarliśmy.
A bilet wygląda tak:  

W Inkermanie, prócz słynnej w Ukrainie winnicy, znajduje się też wykuty w skale klasztor, kamieniołom i... świetna jadłodajnia (dosłownie 'dajnia' bo za 3-daniowy obiad płacimy po 20 hrywien!) na lokalnym targowisku.
Są też ciekawe plakaty na murach pamiętające jeszcze lepsze czasy:

Poza tym, nic nie ma...

Następnego dnia jedziemy do Balaklavy. Z powstaniem miasta i jego nazwą wiąże się legenda, o znalezionej przez Turków podwodnej jaskini, którą wykorzystali i zmodernizowali dla swych niecnych celów Sowieci, tworząc bazę remontową dla okrętów podwodnych. Z tego też powodu, wg relacji moich ukraińskich znajomych, do końca XX wieku, miasto było zamkniętą bazą wojskową.

Tunel remontowy.

Sowiecka wersja naszego "milczenie jest złotem".




















Więcej zdjęć bazy (już nie mojego autorstwa) znajdziecie tutaj: http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=5306.

Z Balaklawą wiążą mnie dość ambiwalentne uczucia. Po raz pierwszy zobaczyłem tam delfiny na wolności i po raz pierwszy dostałem też udaru słonecznego...
Balaklava

Delfinie dziecię - tuż przy nabrzeżu!

I tu też! :)

W naszej pięcioosobowej paczce odwiedziliśmy też Bachczysaraj, a właściwie tylko Pałac Chanów, po czym wróciliśmy do Sewastopola, który też zwiedziliśmy korzystając zarówno z przetartych przez innych turystów ścieżek, jak i korzystając z usług najlepszych przewodników - młodocianych łobuziaków! Otóż gdy zabłądziliśmy między garażami szukając skrótu, dzieciaki pokazały nam przejście po gzymsie nad... położoną kilka metrów niżej drogą! Dzięki łobuzy! :)
Ponadto takie perły znaleźliśmy:


Moja ulubiona, kiedykolwiek widziana tablica! Młodzi komuniści z 1995 roku pozdrawiają swoich następców z roku... 2017!
Sewastopolski street art.
Sewastopol zdecydowanie jest miastem godnym odwiedzenia! Obok siebie powiewają flagi ukraińskie i rosyjskie. Tych drugich chyba nawet więcej! Mają tutaj siedzibę ministerstwa... Federacji Rosyjskiej i, jak wiadomo, w tutejszych portach przycumowane czekają na rozkaz jednostki Floty Czarnomorskiej. Że nie tylko czekają, mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy, gdy jedna z nich pruła gładkie morze płynąc w dal.
Po mieście maszerują marynarze obu armii i rzesze turystów. Jest ładnie i czysto! Mimo obecności wielkiego portu, nawet woda w zatoce jest przejrzysta, ludzie się kąpią a inni łowią ryby.  Do tego wiele muzeów, pomników i zabytków. Wiele by pisać, warto tam pojechać i zobaczyć na własne oczy! 
Z Sewastopola udajemy się jeszcze do jego dzielnicy - Chersonezu. Gdzie w otoczeniu zabytkowych ruin, ludzie smażą się na plaży lub zażywają kąpieli, w oddali zaś pływają delfiny. Można by rzec, raj na ziemi!
Jednak w tym raju zostać dłużej nie chcemy! Gna nas do Tatarów. Rdzennych mieszkańców tych ziem, którzy po latach wygnania, powrócili na Krym. Wracamy do Bachczysaraju tym razem na dłużej.
Ale o tym następnym razem!



* Poglądowa mapka całej odysei u góry tego posta.





























poniedziałek, 14 maja 2012

Ukraińska Odyseja - czyli tam i z powrotem (with gypsy feet) Cz. I Lwów.

Frontalny atak lata, zwany tutaj wiosną, spowodował, że większość ponad dwutygodniowej tułaczki spędziłem w klapkach zaś przewidziane na ten wyjazd (i różne jego aspekty) wojskowe Kupczaki przywiązałem do plecaka trenując w ten sposób zmysł równowagi. Buciory bowiem działały niczym metronom, kiwając się odwrotnie do kroków ich właściciela. A w klapkach, jak to w klapkach, więc i tytuł niczym z Hobbita! :)

Z Doniecka pojechaliśmy do Kijowa, a dokładniej pod Kijów. Cztery dni spędzone w miłych okolicznościach przyrody (Ukraińskie Selo- rekonstrukcja tradycyjnej wsi, działająca również jako hotel), w gronie starych i nowych znajomych. Do tego jeszcze dzień i wieczór spędzony w samej Stolicy i spotkanie z ludźmi, którym zawdzięczam to, że jeszcze tu jestem! :) (O Was i o całej tej aferze więcej napisze!) Podsumowując - wspaniały, inspirujący i motywujący trening Mid - Term, z którego jeszcze jedną naukę na przyszłość wywożę. Jak imprezować, to tylko z trenerami! :)

Powyższe, tytułem wstępu. Tymczasem przepisze, com 3 Maja, siedząc na Mickiewiczowskiej skale w Bachczysaraju, na kolanie bazgrał:

Donieck - Kijów (Ukraińskie Selo) - Lwów - Odessa - Symferopol - Sewastopol - Bachczysaraj - Sewastopol - Inkerman - Balaklava - Chersonez - Bachczysaraj - Donieck.

Jak widać na powyższym zestawieniu dwa poprzednie tygodnie minęły intensywnie, w wielu środkach transportu, a te, jak wiecie z poprzednich moich wynaturzeń ZAWSZE dostarczają wielu emocji i znajomości! Ale po kolei.

врач - ledwo wsiedliśmy w pociąg do Kijowa, zaczepił nas towarzysz podróży - lekarz chirurg z Doniecka. Być może znajomość przerodzi się w dalszą współpracę, bowiem pan doktor prowadzi speaking club w języku angielskim i chciałby nas w nim widzieć.

Kolejnym etapem podróży, był pociąg do Lwowa. Szok już przed wejściem - kilkunastoosobowy ogonek idących gęsiego Cyganek, wrzeszczących (i wyglądających) niby wiedźmy żywcem na stosie palone, w czym wtórowały im liczne bachory płci obojga. Na plecach kobiet spoczywały toboły chyba z prześcieradeł uczynione, a wiązane na czole. Ciężkie niechybnie, gdyż owe Cyganki do ziemi niemal przygniatające. Co ciekawe, ciężar ów zapewne czarcią jakąś sztuką, nie dość, że przepony im nie dławił, to wręcz możliwości wokalne zwiększał!
Widząc to, jak żywe stanęły mi przed oczami oglądane kiedyś filmy o Św. Matce Teresie i Kalkucie zwłaszcza... 
Powiem tylko, że większa część tego wesołego grona do naszego trafiła wagonu, a tam... A tam pan Prowodnik okazał się przedstawicielem ginącego gatunku (asertywnych) Facetów przez duże FY! :) Nie uwierzył w tłumaczenia, że bilety SIĘ zgubiły, nie ugiął się też pod iście piekielnym zawodzeniem ani też krokodyle łzy romskich dziatek nie skruszyły skały jego charakteru*. Z pomocą pana Prowodnika z sąsiedniego wagonu - posiadacza niewątpliwie podziwu godnych gabarytów, towarzystwo usunął, właściwie całe, bo trzech Cyganek wieku godnego i dwójki dzieci na jednym łóziu liczyć wszak nie wypada! 
I tak minęło nam pierwsze 10 min kolejnej podróży...    
Za właściwe towarzyszki podróży mieliśmy dwie panie z Moskwy. Jedna nie mówiła wcale, druga bez przerwy. Dowiedziawszy się, że do Lwowa jedziem, zaczęła (ta druga!) krasiwymi słowami swemi malować nam obraz tego miasta.  Malowała tak udatnie, że wkrótce na naszych kojach zaroiło się od chętnych do tego słuchowiska, a jadących tam z bliskiego Donieckowi... Rostowa i innych miast mateczki Rassiji! Wszyscy z długopisami w rękach (m.in. tym, którymi te słowa po raz pierwszy skreślone zostały-takim dobry, żem pożyczył!) ;). I tak przez kolejne 2-3 godziny pisali sobie jej wersję lwowskiego przewodnika. 


Na koniec sympatyczna matrona stwierdziła, że gdyby nie mąż, już dawno by we Lwowie osiadła (wszak "Nie ma jak Lwów!") po czym zasnęła, chrapiąc konkretnie! Z tego jej snu (i chrapania) wyrwałem ją o 5 rano, chcąc wyjąć me skarby pod miejscem jej spoczynku się znajdujące. Udało się! Na koniec jeszcze kilka miłych słów (i porad) i rozstaliśmy się - pani bowiem wyjątkowo nie jechała do Lwowa! 
I już Lwów. Dworzec znany mi (i Wam- patrz: http://szachcior.blogspot.com/2012/01/waz-uroboros-pije_25.html) już. Dość długie poszukiwanie przystanku marszrutki (a oczywiście był pod nosem!) i wreszcie szczęśliwy finał w mieszkaniu naszych polskich współtowarzyszy EVSowej doli - Gosi, Karoliny i Michała (którego zresztą w Bachczysaraju spotkałem w dzień, w który te słowa po raz pierwszy pisałem). Szybki posiłek złożony z resztek rozszabrowywanych z uroczystej, kończącej trening, kolacji. Ablucja w zimnej wodzie- odpłaciły nam dziewczyny pięknym za nadobne za swą u nas niedolę! I pędzimy, a raczej snujemy się przez korki by szukać prawdy kryjącej się w tych wszystkich lwowskich pieśniach, podaniach, legendach i babcinych opowieściach...
Jeszcze szybkie spotkanie w organizacji goszczącej naszych gospodarzy i dalej w miasto!
Halsujemy bokiem unikając głównych ciągów komunikacyjnych. I dobrze - w każdym mieście najsmaczniejsze są jego KLIMATY a Lwów to smak(ołyk) nad smaki(ołyki)! 
Po krótkim czasie okazuje się, że Dawid - mój towarzysz podróży, współlokator i współ-wolontariusz a przy okazji prawdziwy Góral, nie jest fanem mojej wersji zwiedzania, polegającej na włóczeniu, gubieniu się i (czasem), znajdowaniu. Chcąc, nie chcąc otwieram mapę i PLANUJEMY ( brr! Wszak, jak mawia klasyk: "Plany są dla mięczaków!" ;)) gdzie iść dalej.     
Oglądamy cerkiew Św. Jura wraz z kryptą i wałęsa`my się po uniwersytecie kiedyś imienia Jana Kazimierza, następnie do centrum zaglądając w mijane po drodze bramy, klatki schodowe i podwórka (na jednym królują dwie Pabiedy) w których "oswajamy" ducha tego miasta. 
I już rynek. W rynku ratusz, w ratuszu wieża, w wieży wspaniały zegar (który w skupieniu kontemplujemy przez niemal pół czasa), dzwony na szczycie i wspaniała panorama dookoła.
Z wieży zbiegamy, gdyż za chwilę spotkać się mamy z naszą tego dnia przewodniczką - Gosią. 
"Przy Neptunie" - by go znaleźć, obchodzimy ratusz dookoła, aż, w końcu, znajdujemy właściwą fontannę.
Szukając Neptuna, przypomina mi się historia opowiedziana mi kiedyś przez Zdzicha, kumpla mego ojca. Otóż Zdzich umówił się kiedyś z dziewczyną "pod delfinami" w Warszawie, a dokładniej pod Pałacem Kultury. Tam też takich fontann kilka i o mały włos zamiast randki byłby klops. Udało się mu spotkać, udało się i nam. Baa! Nawet pierwsi byliśmy. Co robimy? Idziemy jeść! Gdzie? Hmm...
Wybór pada na miejsce cieszące się pewnym specyficznym nimbem...
Kryivka...
Wiem jedno, moja noga więcej tam nie postanie, i pisać o niej więcej też nie zamierzam, co by reklamy niechcący nie zrobić. Powiem tylko, że po ok. dziesięciominutowej wizycie, wychodząc zostałem poczęstowany przez pana strażnika (nie)przypadkowym szturchańcem lufą pepechy w nerkę...  NIE DO ZOBACZENIA!
Poszliśmy na pierogi wareniki.
Mieszane uczucia potęgują we mnie napisy pt. "Banderstadt" na murach, cmentarz "gierojów" UPA usytuowany tuż za murem (czyli w "nie święconej ziemi"! ) Łyczakowa i sam Cmentarz Łyczakowski, a raczej fatalny stan bardzo wielu pomników, grobów i figur (z)niszczonych świadomie i z premedytacją, podobnie zresztą jak tablica pamiątkowa (na Starym Rynku) na miejscu, w którym stała synagoga. Wandal zniszczył napis ukraiński, angielskiego chyba nie rozumiał, więc (na szczęście!) zostawił. Pewnie fraza o społeczności żydowskiej tworzącej inteligencję tego miasta się nie spodobała?
Wracając do cmentarza, wchodzimy przez dziurę w falistej blasze (jest 19 i główne wejście zamknięte) i tą drogą dostajemy się na nekropolię.
Łyczaków dla mnie jest jak miasto, w którym trwa. Nie mógłby istnieć w żadnym innym mieście, nie pasowałby. Atmosfera jednego i drugiego przesącza się przez mury i łączy w jedno.
Trudna historia tego miasta jest tam zapisana. Obok siebie groby Polaków, Ukraińców, Niemców, Anglików, Amerykanów (m.in. z "Eskadry Kościuszkowskiej"). Tablice zapisane alfabetem łacińskim i cyrylicą. Często na jednym grobie obydwoma naraz.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie cmentarz Orląt. Po długich targach politycznych nie tak dawno temu wyremontowany podobnie zresztą jak znajdujący się obok cmentarz żołnierzy Ukraińskiej Armii Halickiej. Dawni wrogowie dziś leżą niemal razem.
Ppłk Dypl. Jana Tatara

Lista znanych, których tam pochowano, jest długa i łatwo dostępna. Ja natomiast chciałem przedstawić postać ppłk dypl. Jana Tatary - oficera 9 Pułku Ułanów Małopolskich, kawalera orderu Virtuti Militari, który... zginął w wypadku samochodowym w 1930r., a pochowany został właśnie na Cmentarzu Orląt o czym wiem, dzięki informacjom od niezawodnego Pana Andrzeja Przybyszewskiego - kolejny już raz - DZIĘKUJĘ! 

Zapaliwszy znicze, zrobiwszy masę zdjęć (które niestety pożarł cyfrowy chochlik), opuszczamy cmentarz już przez główną bramę, pokrętnie tłumacząc miłemu strażnikowi, że weszliśmy bocznym wejściem (ponoć jest takowe). Opuszczam z przeświadczeniem, że jeszcze nie jeden raz przyjdzie mi przechadzać się alejami tej nekropolii, czego już, podobnie jak kolejnej wizyty we Lwowie, nie mogę doczekać!
Tak kończymy dzień pierwszy. Wcześniej jeszcze zdążyliśmy m. in. zobaczyć kilka(naście) cerkwi i chramów, wszystkie trzy katedry, fabryczkę czekolady i knajpę poświęconą Leopoldowi von Sacher - Mazochowi oraz targ książek, który (a raczej zakupy na nim poczynione) każą mi czem prędzej do Lwowa wracać! Swoją drogą to ciekawe, kupione książki o aniołach traktują, a wierzcie, lub nie, wiele wejść na tego bloga z przeglądarki Głóównej prowadzi przez słowo klucz - anioł!

Dnia następnego mój towarzysz jedzie odwiedzić wspólnych znajomych w Łucku, ja natomiast postanawiam dalej samotnie włóczyć się po lwowskich zaułkach. I się włóczę. Idę w starą, lecz nie całkiem turystyczną część miasta, położoną za Wzgórzem Zamkowym, przypominająca nieco warszawską Pragę sprzed lat. Choć na pytanie do jakiego miasta podobny jest Lwów, ja odpowiedzieć nie potrafię. Dla mnie jest "lwowski"! I w tym cały jego urok! Choć urok ten psują niektórzy ludzie. Bo wyobraźcie sobie, że w sklepie z pamiątkami znajdującym się w najstarszej ocalałej baszcie, znalazłem koszulki z... nazistowskim orłem, który zamiast swastyki trzymał w szponach... herb Ukrainy! O całej masie koszulek z wizerunkiem S.B. czy tekstami wymawianymi przez Kozaka, pt. "Cieszcie się Moskale, że ja nie Bóg!", nawet nie wspomnę! Cóż... ze sklepu wychodzę, i zanurzam się dalej w labirynt bram i uliczek. Ok. godz. 17 dołącza do mnie Karolina. W lokalu dla "miejscowych" wcinam obiad i zapijam kwasem (chlebowym - jest 30 kilka stopni!). Stamtąd idziemy do muzeum piwa, udaje nam się wejść w ostatniej chwili. Wystawa mała, ale ciekawa, do tego, co najważniejsze, degustacja! :) 


  


Zdjęcie ze strony: http://wycieczki.pl.ua/pol-zdjecia-dawnego-lwowa.html. Polecam!
Po "muzeum" przez kolejnych kilka godzin "zwiedzamy" dalej miasto moją metodą, którą jak się okazało, moja towarzyszka również podziela. Tym sposobem znajdujemy mnóstwo ciekawych bram, klatek schodowych i podwórek. I tak dochodzimy do Pałacu Potockich, gdzie piszący te słowa próbował wypatrzyć... stajnie oczywiście. I na tym kończymy. Kończy się też nasza lwowska przygoda. Tej nocy bowiem wyruszamy do Odessy. Na dworzec jedziemy taksówką, zwiedzając miasto tym razem już wbrew woli i płacąc słono. Coś z lwowskich cwaniaków zostało! 
A opisy dalszych peregrynacji niebawem, jako że już 3 rano!

*- takie mnie natchnienie na tej skale naszło! ;)