poniedziałek, 21 maja 2012

Odyseja Part Two - крымские путешествия

Mapa Ukrainy z trasą naszej tułaczki.

Odessa po raz drugi. Trochę z konieczności. Docelowo chcemy wszak na Krym! Problem w tym, że w początku maja chce tam jechać niemal każdy, więc zdobycie biletów graniczy z cudem. Teoretycznie istnieje system internetowej rezerwacji miejsc, gdzie płacić można za pomocą karty, jednak najwyraźniej kart nieukraińskich nie obsługuje - próbowałem z trzema różnymi. W ogóle ukraińskie koleje obcokrajowców (albo raczej ich karty płatnicze!) wyraźnie dyskryminują - w kasie bowiem usłyszałem: "платность карточком только для граждан Украины"... Skończyło się tak, że dostępne w internecie bilety (ostatnie dwa) chwilę później (tyle, ile zajmuje dojechanie od nas do centrum miasta - czyli jakie pół h.) w momencie kupowania jeszcze były, lecz gdy pani kasjerka drukować je poczęła, okazało się iż tylko jeden ostał się. Mój towarzysz podróży wykazał się solidarnością i ostatniego biletu, mimo pokus, nie kupił. 
I dzięki takim zrządzeniom Opatrzności, z wielu wariantów, wybieramy ten, "by na Krym jechać via Odessa, bo to wszak już nie tak daleko i NA PEWNO jakiś transport z Odessy znajdziemy, a jak nie to stopem!" Ekhm... Życie na szczęście najlepsze nawet plany zmienia i komplikuje, a nasz do nich z pewnością nie należał. Z tej podróży taką wywożę (nomen-omen) naukę, że, mimo ograniczonej przestrzeni, fajnie się jedzie na bocznych kojach - a to dlatego, że leży się wzdłuż - zgodnie z kierunkiem jazdy i pociąg kołysze do rytmu :).

Odessa Mama, lub Miasto Geroj, jak kto woli (ja zdecydowanie to pierwsze!). Pierwsze kroki kierujemy do kas biletowych gdzie czeka nas poniekąd spodziewany zawód - biletów na Krym brak! Mam wrażenie, że niemal cała kolejka stoi w tym samym celu... Idziemy na dworzec autobusowy. 
Okazuje się, że jest autobus na Krym, tylko, nie wiedzieć czemu, pani biletów nie chce sprzedać... Zdesperowani pytamy (wydawało nam się, że kierowcy) pana, który jednak okazuje się być pracownikiem (i to takim wyżej postawionym niż panie w kasie) dworca. Pytaliśmy, czy da się dojechać jadąc busikami od miasta do miasta. Niespodziewanie dla nas, facet okazuje się być aż podejrzanie miłym i uczynnym. Zabiera nas do swojego biura, do kasjerek dzwoni z POLECENIEM, żeby nam bilety sprzedały, a nam objaśnia drogę i przekonuje nas, że stop to zły pomysł. Idziemy kupić bilety, idzie z nami. Mamy je wreszcie, dwa pierwsze zresztą. Jedyny z nimi problem jest taki, że są na ranek dnia następnego. Myślimy o noclegu a`la bonż, ale nasz niezawodny Pan z dworca, przekonuję, że musory  nam tak pospać nie dadzą i podaje namiar taniego (względnie) noclegu.
Idziemy zatem. Miejsce znajduje się bardzo blisko, po drugiej stronie skweru, w zaadoptowanej na potrzeby hotelu byłej zajezdni tramwajowej. Bierzemy najtańszy numer (aż mnie korci, by dodać przyrostek -ek ;)), otwieramy drzwi i... oczom moim ukazuje się wnętrze, w którym powinien mieszkać królik wraz z wszystkimi znajomymi i krewnymi swemi. Przynajmniej prysznic był i toaleta w stylu high-tec, za to okna нет.

A m.w. tak dawno temu mały Piotruś wyobrażał sobie króliczą norkę- do czasu!

O taka!



















I karaluchów nie było, przynajmniej nie zauważyliśmy. 
Przymusowy, ale dzień w Odessie! :) Łapiemy za przewodnik i idziemy zwiedzać. 
Ostatnim razem byłem tu w listopadzie. Donieckiem wówczas rządziła już Pani Zima, w Odessie zaś wciąż na wszechobecnych cyprysach zieleniły się liście. W maju liście też się zielenią (już pewnie nowe) tylko bardziej. I słońce grzeje i razi straszliwie. I ta morska bryza, którą uwielbiam!
Po drodze (do morza) wchodzimy do wszystkich mijanych cerkwi (nie do wszystkich nas wpuszczają- krótkie spodnie i KLAPKI!), natomiast w jednej z nich, trafiamy akurat na służbę, i indywidualne błogosławieństwo - trwa wszak okres wielkanocny! Mijamy też synagogę, ale widok dwóch basiorów (w ludzkiej wersji) przed wejściem, jakoś nas do wejścia zniechęca. Fajny jest za to kiosk z koszernym fast-foodem przed wejściem, niestety zamknięty.
I tak sobie chodzimy. Siadamy przy TYCH schodach, oglądamy ludzi, słuchamy muzyki i śpiewów ulicznych grajków, słowem sielanka! Bierzemy przykład z Marka Twaina, siadamy, obserwujemy ludzi i jemy lody. I gdy tak sobie siedzimy, bulwarem przejeżdża sobie na pięknym, karym rumaku (który nie wiedzieć po co, ma to coś, co nie wiem jak się nazywa na uszach - białe i wyglądające jak na drutach zdielane), dziewczyna urody raczej średniej, bez toczka czy kasku za to w sandałkach i krótkich spodenkach. :) Ale czegóż wymagać w kraju, w którym na potężnym chopperze jedzie sobie pan bez kasku, a to dlatego żeby mógł rozmawiać przez telefon - trzymając go w dłoni i przy uchu oczywiście!
I właściwie tyle tym razem z Odessy - było jeszcze brodzenie w morzu i długi powrót do naszej króliczej nory inną cyprysową aleją.
Bardzo wcześnie, bo o 5 rano rozpoczynamy kolejny dzień. Dzień dobrze rozpocząć od śniadania. Jako że wszystko cośmy mieli, zjedzone (nie licząc "nietykalnych" kanapek na drogę), postanawiamy przetestować przydworcowego fastfooda. I przeżywamy swoisty konflikt poznawczy. Bo z jednej strony (za szybą budki) przemiły młody człowiek, który streszcza nam swe życie i zdradza plany na przyszłość, a z drugiej (w naszych dłoniach) paskudne kebabo-podobne zawiniątko z najwyraźniej zjełczałym mięsem w środku. Widząc i smakując to cudo a mając świadomość jeszcze długiej (choć aż tak długiej w świadomości nie mieliśmy) nie wahamy się długo i połykamy po kilka kapsułek z polskim węglem w środku - czym bardzo zaintrygowaliśmy pana w budce.
Kanapek nie udało nam się skończyć... Zostawiliśmy psom na pożarcie.

Wsiadamy do autobusu, i jak w najlepszych koszmarach, początek jest sielski i nudny.
Jedziemy na główny dworzec autobusowy, gdzie zaczynają się pierwsze problemy. Okazuje się bowiem, iż na nasz autobus sprzedano więcej biletów niż jest miejsc. Cała afera trwa ok. godziny, więc wyjeżdżamy mocno opóźnieni, bez kilku niedoszłych pasażerów. Zdecydowanie opisu wymagają dwaj panowie - kierowca i jego kolega, pomocnik, drugi kierowca - (choć przez te 13 godzin ani razu za kółko nie usiadł!). A że siedzimy w pierwszym rzędzie tuż za nimi, doznania od nich płynące dla wszystkich niemal zmysłów (wzroku, słuchu i zapachu) mamy znakomite! Panowie wyglądają dość 'zakapiorowato', rozmawiają ze sobą  (nad)używając słowa na Б i bynajmniej nie jest to osławiony "naleśnik". No i palą. Palą w równych 15-20 minutowych odstępach nie tracąc czasu na zbędne (ich zdaniem) zatrzymywanie autobusu. Wdychamy więc niebiański aromat takich oto fajek:
Zdjęcie ze strony: http://www.nieznanaukraina.pl/en/1972/ukrainskie-papierosy/
Jedziemy dalej. Przez Mikolajew, Chersoń, Novą Khahovkę, Armiansk i... Bóg wie co jeszcze!
Jak to napisał imć Sapkowski "kręcimy się niczym gówno w przeręblu".
W każdym z tych wymienionych (i kilku nie wymienionych) miejsc zatrzymujemy się na pół (lub więcej) godziny i w każdym właściwie sytuacja z biletami się powtarza.*

Nie przeszkadza to jednak naszym dwóm zakapiorom. Prócz wszystkich na pniu przecież wyprzedanych biletów, upychają po drodze niemal drugie tyle pasażerów, tyle że już na stojąco. Jak w marszrutce,  różnica taka, że droga dłuższa. Za to nic (jak w przypadku pociągów, gdzie wzdłuż torów sowieckie władze zieleni nasadziły, co by lud żył tam, gdzie mu żyć przyszło) widoków nie przysłania. Ja sycę oczy widokiem niezliczonych Leninów, soldatów i innych kosmonautów ze spiżu i/lub kamienia. Dawid natomiast kontempluje działanie i wykonanie konstrukcji rodem z Marsa. Wyobraźcie sobie na polu poustawiane na długości +/- 1 km rusztowanie na kołach, poruszające się po okręgu i wodą wokół sikające. Wygląda to tak, że w miejscach po których to coś (Dawid wyjaśnił) deszczownią się nazywające, przejedzie, jest zielono, a poza granicą kręgu, nie. 

Jak kto ciekawy o deszczowniach poczytać: http://lukomet.eu/karta.php?id=294&lang=pl
Mnie jeszcze po drodze za serducho chwyta nostalgia za kurzącą się w Adamowym garażu Haną. Nostalgię i zazdrość wywołuję wyprzedzający nas i pędzący gdzieś w dal i w Krym, samotny jeździec na wielkim motocyklu. Z tego miejsca POZDRAWIAM EKIPĘ GRUDZICE RIDERS! Do sierpnia! :)
Po 13 h jazdy, późnym wieczorem docieramy wreszcie do miejsca docelowego - Symferopola. Musimy się dostać jeszcze tylko do Sewastopola, który na następne trzy dni staje się naszą bazą wypadową do innych miejsc w Krymie.
Teraz stanowimy już pięcioosobową ekipę, dołączamy do przybyłych kilka godzin wcześniej znajomych z Doniecka Margarity, Leny i Żeni.
Ostatnia tego dnia podróż marshrutką przez... zatokę! Tak po Sewastopolu kursują moje ulubione (jak dotąd) marshrutki wodne! I bynajmniej nie płyną tylko przez zatokę! Do odległego o kilka kilometrów Inkermanu też tym sposobem (i na jednym bilecie) dotarliśmy.
A bilet wygląda tak:  

W Inkermanie, prócz słynnej w Ukrainie winnicy, znajduje się też wykuty w skale klasztor, kamieniołom i... świetna jadłodajnia (dosłownie 'dajnia' bo za 3-daniowy obiad płacimy po 20 hrywien!) na lokalnym targowisku.
Są też ciekawe plakaty na murach pamiętające jeszcze lepsze czasy:

Poza tym, nic nie ma...

Następnego dnia jedziemy do Balaklavy. Z powstaniem miasta i jego nazwą wiąże się legenda, o znalezionej przez Turków podwodnej jaskini, którą wykorzystali i zmodernizowali dla swych niecnych celów Sowieci, tworząc bazę remontową dla okrętów podwodnych. Z tego też powodu, wg relacji moich ukraińskich znajomych, do końca XX wieku, miasto było zamkniętą bazą wojskową.

Tunel remontowy.

Sowiecka wersja naszego "milczenie jest złotem".




















Więcej zdjęć bazy (już nie mojego autorstwa) znajdziecie tutaj: http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=5306.

Z Balaklawą wiążą mnie dość ambiwalentne uczucia. Po raz pierwszy zobaczyłem tam delfiny na wolności i po raz pierwszy dostałem też udaru słonecznego...
Balaklava

Delfinie dziecię - tuż przy nabrzeżu!

I tu też! :)

W naszej pięcioosobowej paczce odwiedziliśmy też Bachczysaraj, a właściwie tylko Pałac Chanów, po czym wróciliśmy do Sewastopola, który też zwiedziliśmy korzystając zarówno z przetartych przez innych turystów ścieżek, jak i korzystając z usług najlepszych przewodników - młodocianych łobuziaków! Otóż gdy zabłądziliśmy między garażami szukając skrótu, dzieciaki pokazały nam przejście po gzymsie nad... położoną kilka metrów niżej drogą! Dzięki łobuzy! :)
Ponadto takie perły znaleźliśmy:


Moja ulubiona, kiedykolwiek widziana tablica! Młodzi komuniści z 1995 roku pozdrawiają swoich następców z roku... 2017!
Sewastopolski street art.
Sewastopol zdecydowanie jest miastem godnym odwiedzenia! Obok siebie powiewają flagi ukraińskie i rosyjskie. Tych drugich chyba nawet więcej! Mają tutaj siedzibę ministerstwa... Federacji Rosyjskiej i, jak wiadomo, w tutejszych portach przycumowane czekają na rozkaz jednostki Floty Czarnomorskiej. Że nie tylko czekają, mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy, gdy jedna z nich pruła gładkie morze płynąc w dal.
Po mieście maszerują marynarze obu armii i rzesze turystów. Jest ładnie i czysto! Mimo obecności wielkiego portu, nawet woda w zatoce jest przejrzysta, ludzie się kąpią a inni łowią ryby.  Do tego wiele muzeów, pomników i zabytków. Wiele by pisać, warto tam pojechać i zobaczyć na własne oczy! 
Z Sewastopola udajemy się jeszcze do jego dzielnicy - Chersonezu. Gdzie w otoczeniu zabytkowych ruin, ludzie smażą się na plaży lub zażywają kąpieli, w oddali zaś pływają delfiny. Można by rzec, raj na ziemi!
Jednak w tym raju zostać dłużej nie chcemy! Gna nas do Tatarów. Rdzennych mieszkańców tych ziem, którzy po latach wygnania, powrócili na Krym. Wracamy do Bachczysaraju tym razem na dłużej.
Ale o tym następnym razem!



* Poglądowa mapka całej odysei u góry tego posta.





























1 komentarz: