Mapa Ukrainy z trasą naszej tułaczki. |
Odessa po raz drugi. Trochę z konieczności. Docelowo chcemy wszak na Krym! Problem w tym, że w początku maja chce tam jechać niemal każdy, więc zdobycie biletów graniczy z cudem. Teoretycznie istnieje system internetowej rezerwacji miejsc, gdzie płacić można za pomocą karty, jednak najwyraźniej kart nieukraińskich nie obsługuje - próbowałem z trzema różnymi. W ogóle ukraińskie koleje obcokrajowców (albo raczej ich karty płatnicze!) wyraźnie dyskryminują - w kasie bowiem usłyszałem:
A m.w. tak dawno temu mały Piotruś wyobrażał sobie króliczą norkę- do czasu! |
O taka! |
I właściwie tyle tym razem z Odessy - było jeszcze brodzenie w morzu i długi powrót do naszej króliczej nory inną cyprysową aleją.
Bardzo wcześnie, bo o 5 rano rozpoczynamy kolejny dzień. Dzień dobrze rozpocząć od śniadania. Jako że wszystko cośmy mieli, zjedzone (nie licząc "nietykalnych" kanapek na drogę), postanawiamy przetestować przydworcowego fastfooda. I przeżywamy swoisty konflikt poznawczy. Bo z jednej strony (za szybą budki) przemiły młody człowiek, który streszcza nam swe życie i zdradza plany na przyszłość, a z drugiej (w naszych dłoniach) paskudne kebabo-podobne zawiniątko z najwyraźniej zjełczałym mięsem w środku. Widząc i smakując to cudo a mając świadomość jeszcze długiej (choć aż tak długiej w świadomości nie mieliśmy) nie wahamy się długo i połykamy po kilka kapsułek z polskim węglem w środku - czym bardzo zaintrygowaliśmy pana w budce.
Kanapek nie udało nam się skończyć... Zostawiliśmy psom na pożarcie.
Wsiadamy do autobusu, i jak w najlepszych koszmarach, początek jest sielski i nudny.
Jedziemy na główny dworzec autobusowy, gdzie zaczynają się pierwsze problemy. Okazuje się bowiem, iż na nasz autobus sprzedano więcej biletów niż jest miejsc. Cała afera trwa ok. godziny, więc wyjeżdżamy mocno opóźnieni, bez kilku niedoszłych pasażerów. Zdecydowanie opisu wymagają dwaj panowie - kierowca i jego kolega, pomocnik, drugi kierowca - (choć przez te 13 godzin ani razu za kółko nie usiadł!). A że siedzimy w pierwszym rzędzie tuż za nimi, doznania od nich płynące dla wszystkich niemal zmysłów (wzroku, słuchu i zapachu) mamy znakomite! Panowie wyglądają dość 'zakapiorowato', rozmawiają ze sobą (nad)używając słowa na Б i bynajmniej nie jest to osławiony "naleśnik". No i palą. Palą w równych 15-20 minutowych odstępach nie tracąc czasu na zbędne (ich zdaniem) zatrzymywanie autobusu. Wdychamy więc niebiański aromat takich oto fajek:
Bardzo wcześnie, bo o 5 rano rozpoczynamy kolejny dzień. Dzień dobrze rozpocząć od śniadania. Jako że wszystko cośmy mieli, zjedzone (nie licząc "nietykalnych" kanapek na drogę), postanawiamy przetestować przydworcowego fastfooda. I przeżywamy swoisty konflikt poznawczy. Bo z jednej strony (za szybą budki) przemiły młody człowiek, który streszcza nam swe życie i zdradza plany na przyszłość, a z drugiej (w naszych dłoniach) paskudne kebabo-podobne zawiniątko z najwyraźniej zjełczałym mięsem w środku. Widząc i smakując to cudo a mając świadomość jeszcze długiej (choć aż tak długiej w świadomości nie mieliśmy) nie wahamy się długo i połykamy po kilka kapsułek z polskim węglem w środku - czym bardzo zaintrygowaliśmy pana w budce.
Kanapek nie udało nam się skończyć... Zostawiliśmy psom na pożarcie.
Wsiadamy do autobusu, i jak w najlepszych koszmarach, początek jest sielski i nudny.
Jedziemy na główny dworzec autobusowy, gdzie zaczynają się pierwsze problemy. Okazuje się bowiem, iż na nasz autobus sprzedano więcej biletów niż jest miejsc. Cała afera trwa ok. godziny, więc wyjeżdżamy mocno opóźnieni, bez kilku niedoszłych pasażerów. Zdecydowanie opisu wymagają dwaj panowie - kierowca i jego kolega, pomocnik, drugi kierowca - (choć przez te 13 godzin ani razu za kółko nie usiadł!). A że siedzimy w pierwszym rzędzie tuż za nimi, doznania od nich płynące dla wszystkich niemal zmysłów (wzroku, słuchu i zapachu) mamy znakomite! Panowie wyglądają dość 'zakapiorowato', rozmawiają ze sobą (nad)używając słowa na Б i bynajmniej nie jest to osławiony "naleśnik". No i palą. Palą w równych 15-20 minutowych odstępach nie tracąc czasu na zbędne (ich zdaniem) zatrzymywanie autobusu. Wdychamy więc niebiański aromat takich oto fajek:
Zdjęcie ze strony: http://www.nieznanaukraina.pl/en/1972/ukrainskie-papierosy/ |
Jedziemy dalej. Przez Mikolajew, Chersoń, Novą Khahovkę, Armiansk i... Bóg wie co jeszcze!
Jak to napisał imć Sapkowski "kręcimy się niczym gówno w przeręblu".
W każdym z tych wymienionych (i kilku nie wymienionych) miejsc zatrzymujemy się na pół (lub więcej) godziny i w każdym właściwie sytuacja z biletami się powtarza.*
Nie przeszkadza to jednak naszym dwóm zakapiorom. Prócz wszystkich na pniu przecież wyprzedanych biletów, upychają po drodze niemal drugie tyle pasażerów, tyle że już na stojąco. Jak w marszrutce, różnica taka, że droga dłuższa. Za to nic (jak w przypadku pociągów, gdzie wzdłuż torów sowieckie władze zieleni nasadziły, co by lud żył tam, gdzie mu żyć przyszło) widoków nie przysłania. Ja sycę oczy widokiem niezliczonych Leninów, soldatów i innych kosmonautów ze spiżu i/lub kamienia. Dawid natomiast kontempluje działanie i wykonanie konstrukcji rodem z Marsa. Wyobraźcie sobie na polu poustawiane na długości +/- 1 km rusztowanie na kołach, poruszające się po okręgu i wodą wokół sikające. Wygląda to tak, że w miejscach po których to coś (Dawid wyjaśnił) deszczownią się nazywające, przejedzie, jest zielono, a poza granicą kręgu, nie.
Jak kto ciekawy o deszczowniach poczytać: http://lukomet.eu/karta.php?id=294&lang=pl |
Mnie jeszcze po drodze za serducho chwyta nostalgia za kurzącą się w Adamowym garażu Haną. Nostalgię i zazdrość wywołuję wyprzedzający nas i pędzący gdzieś w dal i w Krym, samotny jeździec na wielkim motocyklu. Z tego miejsca POZDRAWIAM EKIPĘ GRUDZICE RIDERS! Do sierpnia! :)
Po 13 h jazdy, późnym wieczorem docieramy wreszcie do miejsca docelowego - Symferopola. Musimy się dostać jeszcze tylko do Sewastopola, który na następne trzy dni staje się naszą bazą wypadową do innych miejsc w Krymie.
Teraz stanowimy już pięcioosobową ekipę, dołączamy do przybyłych kilka godzin wcześniej znajomych z Doniecka Margarity, Leny i Żeni.
Ostatnia tego dnia podróż marshrutką przez... zatokę! Tak po Sewastopolu kursują moje ulubione (jak dotąd) marshrutki wodne! I bynajmniej nie płyną tylko przez zatokę! Do odległego o kilka kilometrów Inkermanu też tym sposobem (i na jednym bilecie) dotarliśmy.
A bilet wygląda tak:
W Inkermanie, prócz słynnej w Ukrainie winnicy, znajduje się też wykuty w skale klasztor, kamieniołom i... świetna jadłodajnia (dosłownie 'dajnia' bo za 3-daniowy obiad płacimy po 20 hrywien!) na lokalnym targowisku.
Są też ciekawe plakaty na murach pamiętające jeszcze lepsze czasy:
Poza tym, nic nie ma...
Następnego dnia jedziemy do Balaklavy. Z powstaniem miasta i jego nazwą wiąże się legenda, o znalezionej przez Turków podwodnej jaskini, którą wykorzystali i zmodernizowali dla swych niecnych celów Sowieci, tworząc bazę remontową dla okrętów podwodnych. Z tego też powodu, wg relacji moich ukraińskich znajomych, do końca XX wieku, miasto było zamkniętą bazą wojskową.
Tunel remontowy. |
Sowiecka wersja naszego "milczenie jest złotem". |
Więcej zdjęć bazy (już nie mojego autorstwa) znajdziecie tutaj: http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=5306.
Z Balaklawą wiążą mnie dość ambiwalentne uczucia. Po raz pierwszy zobaczyłem tam delfiny na wolności i po raz pierwszy dostałem też udaru słonecznego...
Balaklava |
Delfinie dziecię - tuż przy nabrzeżu! |
I tu też! :) |
W naszej pięcioosobowej paczce odwiedziliśmy też Bachczysaraj, a właściwie tylko Pałac Chanów, po czym wróciliśmy do Sewastopola, który też zwiedziliśmy korzystając zarówno z przetartych przez innych turystów ścieżek, jak i korzystając z usług najlepszych przewodników - młodocianych łobuziaków! Otóż gdy zabłądziliśmy między garażami szukając skrótu, dzieciaki pokazały nam przejście po gzymsie nad... położoną kilka metrów niżej drogą! Dzięki łobuzy! :)
Ponadto takie perły znaleźliśmy:
Moja ulubiona, kiedykolwiek widziana tablica! Młodzi komuniści z 1995 roku pozdrawiają swoich następców z roku... 2017! |
Sewastopolski street art. |
Sewastopol zdecydowanie jest miastem godnym odwiedzenia! Obok siebie powiewają flagi ukraińskie i rosyjskie. Tych drugich chyba nawet więcej! Mają tutaj siedzibę ministerstwa... Federacji Rosyjskiej i, jak wiadomo, w tutejszych portach przycumowane czekają na rozkaz jednostki Floty Czarnomorskiej. Że nie tylko czekają, mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy, gdy jedna z nich pruła gładkie morze płynąc w dal.
Po mieście maszerują marynarze obu armii i rzesze turystów. Jest ładnie i czysto! Mimo obecności wielkiego portu, nawet woda w zatoce jest przejrzysta, ludzie się kąpią a inni łowią ryby. Do tego wiele muzeów, pomników i zabytków. Wiele by pisać, warto tam pojechać i zobaczyć na własne oczy!
Z Sewastopola udajemy się jeszcze do jego dzielnicy - Chersonezu. Gdzie w otoczeniu zabytkowych ruin, ludzie smażą się na plaży lub zażywają kąpieli, w oddali zaś pływają delfiny. Można by rzec, raj na ziemi!
Jednak w tym raju zostać dłużej nie chcemy! Gna nas do Tatarów. Rdzennych mieszkańców tych ziem, którzy po latach wygnania, powrócili na Krym. Wracamy do Bachczysaraju tym razem na dłużej.
Ale o tym następnym razem!
* Poglądowa mapka całej odysei u góry tego posta.
wow :D
OdpowiedzUsuń