poniedziałek, 14 maja 2012

Ukraińska Odyseja - czyli tam i z powrotem (with gypsy feet) Cz. I Lwów.

Frontalny atak lata, zwany tutaj wiosną, spowodował, że większość ponad dwutygodniowej tułaczki spędziłem w klapkach zaś przewidziane na ten wyjazd (i różne jego aspekty) wojskowe Kupczaki przywiązałem do plecaka trenując w ten sposób zmysł równowagi. Buciory bowiem działały niczym metronom, kiwając się odwrotnie do kroków ich właściciela. A w klapkach, jak to w klapkach, więc i tytuł niczym z Hobbita! :)

Z Doniecka pojechaliśmy do Kijowa, a dokładniej pod Kijów. Cztery dni spędzone w miłych okolicznościach przyrody (Ukraińskie Selo- rekonstrukcja tradycyjnej wsi, działająca również jako hotel), w gronie starych i nowych znajomych. Do tego jeszcze dzień i wieczór spędzony w samej Stolicy i spotkanie z ludźmi, którym zawdzięczam to, że jeszcze tu jestem! :) (O Was i o całej tej aferze więcej napisze!) Podsumowując - wspaniały, inspirujący i motywujący trening Mid - Term, z którego jeszcze jedną naukę na przyszłość wywożę. Jak imprezować, to tylko z trenerami! :)

Powyższe, tytułem wstępu. Tymczasem przepisze, com 3 Maja, siedząc na Mickiewiczowskiej skale w Bachczysaraju, na kolanie bazgrał:

Donieck - Kijów (Ukraińskie Selo) - Lwów - Odessa - Symferopol - Sewastopol - Bachczysaraj - Sewastopol - Inkerman - Balaklava - Chersonez - Bachczysaraj - Donieck.

Jak widać na powyższym zestawieniu dwa poprzednie tygodnie minęły intensywnie, w wielu środkach transportu, a te, jak wiecie z poprzednich moich wynaturzeń ZAWSZE dostarczają wielu emocji i znajomości! Ale po kolei.

врач - ledwo wsiedliśmy w pociąg do Kijowa, zaczepił nas towarzysz podróży - lekarz chirurg z Doniecka. Być może znajomość przerodzi się w dalszą współpracę, bowiem pan doktor prowadzi speaking club w języku angielskim i chciałby nas w nim widzieć.

Kolejnym etapem podróży, był pociąg do Lwowa. Szok już przed wejściem - kilkunastoosobowy ogonek idących gęsiego Cyganek, wrzeszczących (i wyglądających) niby wiedźmy żywcem na stosie palone, w czym wtórowały im liczne bachory płci obojga. Na plecach kobiet spoczywały toboły chyba z prześcieradeł uczynione, a wiązane na czole. Ciężkie niechybnie, gdyż owe Cyganki do ziemi niemal przygniatające. Co ciekawe, ciężar ów zapewne czarcią jakąś sztuką, nie dość, że przepony im nie dławił, to wręcz możliwości wokalne zwiększał!
Widząc to, jak żywe stanęły mi przed oczami oglądane kiedyś filmy o Św. Matce Teresie i Kalkucie zwłaszcza... 
Powiem tylko, że większa część tego wesołego grona do naszego trafiła wagonu, a tam... A tam pan Prowodnik okazał się przedstawicielem ginącego gatunku (asertywnych) Facetów przez duże FY! :) Nie uwierzył w tłumaczenia, że bilety SIĘ zgubiły, nie ugiął się też pod iście piekielnym zawodzeniem ani też krokodyle łzy romskich dziatek nie skruszyły skały jego charakteru*. Z pomocą pana Prowodnika z sąsiedniego wagonu - posiadacza niewątpliwie podziwu godnych gabarytów, towarzystwo usunął, właściwie całe, bo trzech Cyganek wieku godnego i dwójki dzieci na jednym łóziu liczyć wszak nie wypada! 
I tak minęło nam pierwsze 10 min kolejnej podróży...    
Za właściwe towarzyszki podróży mieliśmy dwie panie z Moskwy. Jedna nie mówiła wcale, druga bez przerwy. Dowiedziawszy się, że do Lwowa jedziem, zaczęła (ta druga!) krasiwymi słowami swemi malować nam obraz tego miasta.  Malowała tak udatnie, że wkrótce na naszych kojach zaroiło się od chętnych do tego słuchowiska, a jadących tam z bliskiego Donieckowi... Rostowa i innych miast mateczki Rassiji! Wszyscy z długopisami w rękach (m.in. tym, którymi te słowa po raz pierwszy skreślone zostały-takim dobry, żem pożyczył!) ;). I tak przez kolejne 2-3 godziny pisali sobie jej wersję lwowskiego przewodnika. 


Na koniec sympatyczna matrona stwierdziła, że gdyby nie mąż, już dawno by we Lwowie osiadła (wszak "Nie ma jak Lwów!") po czym zasnęła, chrapiąc konkretnie! Z tego jej snu (i chrapania) wyrwałem ją o 5 rano, chcąc wyjąć me skarby pod miejscem jej spoczynku się znajdujące. Udało się! Na koniec jeszcze kilka miłych słów (i porad) i rozstaliśmy się - pani bowiem wyjątkowo nie jechała do Lwowa! 
I już Lwów. Dworzec znany mi (i Wam- patrz: http://szachcior.blogspot.com/2012/01/waz-uroboros-pije_25.html) już. Dość długie poszukiwanie przystanku marszrutki (a oczywiście był pod nosem!) i wreszcie szczęśliwy finał w mieszkaniu naszych polskich współtowarzyszy EVSowej doli - Gosi, Karoliny i Michała (którego zresztą w Bachczysaraju spotkałem w dzień, w który te słowa po raz pierwszy pisałem). Szybki posiłek złożony z resztek rozszabrowywanych z uroczystej, kończącej trening, kolacji. Ablucja w zimnej wodzie- odpłaciły nam dziewczyny pięknym za nadobne za swą u nas niedolę! I pędzimy, a raczej snujemy się przez korki by szukać prawdy kryjącej się w tych wszystkich lwowskich pieśniach, podaniach, legendach i babcinych opowieściach...
Jeszcze szybkie spotkanie w organizacji goszczącej naszych gospodarzy i dalej w miasto!
Halsujemy bokiem unikając głównych ciągów komunikacyjnych. I dobrze - w każdym mieście najsmaczniejsze są jego KLIMATY a Lwów to smak(ołyk) nad smaki(ołyki)! 
Po krótkim czasie okazuje się, że Dawid - mój towarzysz podróży, współlokator i współ-wolontariusz a przy okazji prawdziwy Góral, nie jest fanem mojej wersji zwiedzania, polegającej na włóczeniu, gubieniu się i (czasem), znajdowaniu. Chcąc, nie chcąc otwieram mapę i PLANUJEMY ( brr! Wszak, jak mawia klasyk: "Plany są dla mięczaków!" ;)) gdzie iść dalej.     
Oglądamy cerkiew Św. Jura wraz z kryptą i wałęsa`my się po uniwersytecie kiedyś imienia Jana Kazimierza, następnie do centrum zaglądając w mijane po drodze bramy, klatki schodowe i podwórka (na jednym królują dwie Pabiedy) w których "oswajamy" ducha tego miasta. 
I już rynek. W rynku ratusz, w ratuszu wieża, w wieży wspaniały zegar (który w skupieniu kontemplujemy przez niemal pół czasa), dzwony na szczycie i wspaniała panorama dookoła.
Z wieży zbiegamy, gdyż za chwilę spotkać się mamy z naszą tego dnia przewodniczką - Gosią. 
"Przy Neptunie" - by go znaleźć, obchodzimy ratusz dookoła, aż, w końcu, znajdujemy właściwą fontannę.
Szukając Neptuna, przypomina mi się historia opowiedziana mi kiedyś przez Zdzicha, kumpla mego ojca. Otóż Zdzich umówił się kiedyś z dziewczyną "pod delfinami" w Warszawie, a dokładniej pod Pałacem Kultury. Tam też takich fontann kilka i o mały włos zamiast randki byłby klops. Udało się mu spotkać, udało się i nam. Baa! Nawet pierwsi byliśmy. Co robimy? Idziemy jeść! Gdzie? Hmm...
Wybór pada na miejsce cieszące się pewnym specyficznym nimbem...
Kryivka...
Wiem jedno, moja noga więcej tam nie postanie, i pisać o niej więcej też nie zamierzam, co by reklamy niechcący nie zrobić. Powiem tylko, że po ok. dziesięciominutowej wizycie, wychodząc zostałem poczęstowany przez pana strażnika (nie)przypadkowym szturchańcem lufą pepechy w nerkę...  NIE DO ZOBACZENIA!
Poszliśmy na pierogi wareniki.
Mieszane uczucia potęgują we mnie napisy pt. "Banderstadt" na murach, cmentarz "gierojów" UPA usytuowany tuż za murem (czyli w "nie święconej ziemi"! ) Łyczakowa i sam Cmentarz Łyczakowski, a raczej fatalny stan bardzo wielu pomników, grobów i figur (z)niszczonych świadomie i z premedytacją, podobnie zresztą jak tablica pamiątkowa (na Starym Rynku) na miejscu, w którym stała synagoga. Wandal zniszczył napis ukraiński, angielskiego chyba nie rozumiał, więc (na szczęście!) zostawił. Pewnie fraza o społeczności żydowskiej tworzącej inteligencję tego miasta się nie spodobała?
Wracając do cmentarza, wchodzimy przez dziurę w falistej blasze (jest 19 i główne wejście zamknięte) i tą drogą dostajemy się na nekropolię.
Łyczaków dla mnie jest jak miasto, w którym trwa. Nie mógłby istnieć w żadnym innym mieście, nie pasowałby. Atmosfera jednego i drugiego przesącza się przez mury i łączy w jedno.
Trudna historia tego miasta jest tam zapisana. Obok siebie groby Polaków, Ukraińców, Niemców, Anglików, Amerykanów (m.in. z "Eskadry Kościuszkowskiej"). Tablice zapisane alfabetem łacińskim i cyrylicą. Często na jednym grobie obydwoma naraz.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie cmentarz Orląt. Po długich targach politycznych nie tak dawno temu wyremontowany podobnie zresztą jak znajdujący się obok cmentarz żołnierzy Ukraińskiej Armii Halickiej. Dawni wrogowie dziś leżą niemal razem.
Ppłk Dypl. Jana Tatara

Lista znanych, których tam pochowano, jest długa i łatwo dostępna. Ja natomiast chciałem przedstawić postać ppłk dypl. Jana Tatary - oficera 9 Pułku Ułanów Małopolskich, kawalera orderu Virtuti Militari, który... zginął w wypadku samochodowym w 1930r., a pochowany został właśnie na Cmentarzu Orląt o czym wiem, dzięki informacjom od niezawodnego Pana Andrzeja Przybyszewskiego - kolejny już raz - DZIĘKUJĘ! 

Zapaliwszy znicze, zrobiwszy masę zdjęć (które niestety pożarł cyfrowy chochlik), opuszczamy cmentarz już przez główną bramę, pokrętnie tłumacząc miłemu strażnikowi, że weszliśmy bocznym wejściem (ponoć jest takowe). Opuszczam z przeświadczeniem, że jeszcze nie jeden raz przyjdzie mi przechadzać się alejami tej nekropolii, czego już, podobnie jak kolejnej wizyty we Lwowie, nie mogę doczekać!
Tak kończymy dzień pierwszy. Wcześniej jeszcze zdążyliśmy m. in. zobaczyć kilka(naście) cerkwi i chramów, wszystkie trzy katedry, fabryczkę czekolady i knajpę poświęconą Leopoldowi von Sacher - Mazochowi oraz targ książek, który (a raczej zakupy na nim poczynione) każą mi czem prędzej do Lwowa wracać! Swoją drogą to ciekawe, kupione książki o aniołach traktują, a wierzcie, lub nie, wiele wejść na tego bloga z przeglądarki Głóównej prowadzi przez słowo klucz - anioł!

Dnia następnego mój towarzysz jedzie odwiedzić wspólnych znajomych w Łucku, ja natomiast postanawiam dalej samotnie włóczyć się po lwowskich zaułkach. I się włóczę. Idę w starą, lecz nie całkiem turystyczną część miasta, położoną za Wzgórzem Zamkowym, przypominająca nieco warszawską Pragę sprzed lat. Choć na pytanie do jakiego miasta podobny jest Lwów, ja odpowiedzieć nie potrafię. Dla mnie jest "lwowski"! I w tym cały jego urok! Choć urok ten psują niektórzy ludzie. Bo wyobraźcie sobie, że w sklepie z pamiątkami znajdującym się w najstarszej ocalałej baszcie, znalazłem koszulki z... nazistowskim orłem, który zamiast swastyki trzymał w szponach... herb Ukrainy! O całej masie koszulek z wizerunkiem S.B. czy tekstami wymawianymi przez Kozaka, pt. "Cieszcie się Moskale, że ja nie Bóg!", nawet nie wspomnę! Cóż... ze sklepu wychodzę, i zanurzam się dalej w labirynt bram i uliczek. Ok. godz. 17 dołącza do mnie Karolina. W lokalu dla "miejscowych" wcinam obiad i zapijam kwasem (chlebowym - jest 30 kilka stopni!). Stamtąd idziemy do muzeum piwa, udaje nam się wejść w ostatniej chwili. Wystawa mała, ale ciekawa, do tego, co najważniejsze, degustacja! :) 


  


Zdjęcie ze strony: http://wycieczki.pl.ua/pol-zdjecia-dawnego-lwowa.html. Polecam!
Po "muzeum" przez kolejnych kilka godzin "zwiedzamy" dalej miasto moją metodą, którą jak się okazało, moja towarzyszka również podziela. Tym sposobem znajdujemy mnóstwo ciekawych bram, klatek schodowych i podwórek. I tak dochodzimy do Pałacu Potockich, gdzie piszący te słowa próbował wypatrzyć... stajnie oczywiście. I na tym kończymy. Kończy się też nasza lwowska przygoda. Tej nocy bowiem wyruszamy do Odessy. Na dworzec jedziemy taksówką, zwiedzając miasto tym razem już wbrew woli i płacąc słono. Coś z lwowskich cwaniaków zostało! 
A opisy dalszych peregrynacji niebawem, jako że już 3 rano!

*- takie mnie natchnienie na tej skale naszło! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz