środa, 25 stycznia 2012

Wąż Uroboros pije коньяк


Będzie o alkoholu, tym wypitym, kupionym i niewypitym (bo rozbitym), oraz tym nie sprzedanym... Krótko mówiąc o podróżach, przygodach, przyjaźniach, kłopotach i wszelakich uszczęśliwiaczach... W tej właśnie kolejności! Zdjęć nie będzie... Czemu? Zaraz się dowiecie!
Uroboros jako amulet z greckiego papirusu z 3 wieku po Chr.
,,Moc wielkiego boga przeciw demonom, przeciw upiorom, przeciw wszelkiej chorobie i wszelkiemu cierpieniu".
Cytat i fotka z http://www.gnosis.art.pl.



Zaczęło się niewinnie, wręcz banalnie. 21 grudnia wspaniałego dla mnie 2011 roku, ze zwiniętymi manatkami pędzimy na dworzec, na drugi koniec niby molocha, bo wszak milion ludzi tu mieszka, a wcale dużym się nie wydaję. Cóż, jako że na marszrutkę się nie doczekaliśmy, łapiemy taryfę, i gazu!
Na miejscu czeka na nas niezawodna Kristina, której uczynność kosztuje mnie mały atak serca- zabiera mi z bagażnika torbę z bratowym laptopem (czego nie widzę!) i pędzi na peron, a ja w panice chcę gonić za znikającą w oddali taksą...

Wsiadamy... Czeka nas ponad dwudziestogodzinna podróż do Lwowa, stamtąd marszrutką do granicy, którą z buta, następnie busik do Przemyśla, i TLK - w moim przypadku bezpośrednio do Opola!
Mościmy się na naszych łóżeczkach, wszak "jak się pościelesz...", i staramy się ignorować gwałcącą zmysły łupankę, która wydobywa się z telefonu komórkowego gościa, którego los (skoro już w gnostycznych klimatach się obracam(y), to inaczej nie wypada mi tego sformułować!), posadził na sąsiedniej pryczy...
...pisząc tą historię mam dziwne wrażenie, że znakomita większość czytelników już ją zna... Ok, sam też opowiedziałem tu i ówdzie, temu i owemu... Ale uwierzcie, słysząc zewsząd pytania pt. "jak podróż do Lwowa" i widząc charakterystyczny uśmieszek, dziwnie się czuję! Dygresji koniec! :)

Właściciel wrzaskuna charakteryzował się urodą typową dla pewnej mniejszości, której folklor obserwować możemy na festiwalu w Ciechocinku. Jednak od przedstawicieli tejże grupy, odróżniały go intensywnie niebieskie oczy. Pierwsze wrażenie zdecydowanie negatywne! Ech te niedobre stereotypy! :)

Jak łatwo jednak drobny gest może zupełnie zmienić nastawienie i niesprawiedliwą ocenę! Tym gestem w tym przypadku był plastikowy kubeczek z zachęcająco pachnącą zawartością, podany ze słowami: "napijesz się ze mną?" PO POLSKU! I jak tu odmówić? I tak poznałem Vładymira...

Vładymir ma nosa do koniaku. Ja, robiąc zaopatrzenie przed imprezą, stałem przed półką z koniakiem dobre pół godziny, próbując pogodzić ogień z wodą, czyli ilość gwiazdek na etykiecie z ceną... 
Wyszło średnio.
A tu mi taki Vładymir w pociągu serwuje jakiegoś 3-gwiazdkowca, (którego teraz od miesiąca bez skutku szukam!), który pachnie i smakuje niczym...

Smakuje tak dobrze, że wypijany właściwie w czwórkę, szybko znika... Nam, (bo jeszcze wszystkich bohaterów nie przedstawiłem), czyli Magdzie, Oli vel Mamie Saszy i mnie, nie pozostaje nic innego, tylko odpalić nasze lekarstwo. Jakoś tak wyszło, że w pociągach tutejszych pochłaniamy wódę w wersji pieprzowej, paprykowej, miodowej lub wszystkimi naraz (tzn. w ramach jednej flaszy!). Normalnie nie do wypicia, ALE! W pociągu wszak chlać (teoretycznie) nie wolno! Dlatego sprytni Polacy ;) (dokładniej Magda) wymyślili, że poprawią smak przeboju ukraińskiej kolei, jakim jest CZAJ serwowany przez prowodników.

I tak czas mijał wespół z poziomem zanurzenia papryczki w naszej flaszce. Gdy ta sięga dna, niezawodny Vładymir (w międzyczasie nawet hałas jego telefonu jakoś przestaje przeszkadzać i wręcz przyjemny się staje!), zamawia u prowadnicy nielegalne przecież piwo! Rekord pobił wcześniej, gdy poszedł poprosić ją o puste szklanki, by było gdzie naszą wódę rozlać... i kulturalnie piliśmy ze szklanek :)
By dopełnić obrazu sytuacji, powiem jeszcze, że prócz Vładymirowego wyjca, o nasze wrażenia słuchowe dbało jeszcze jakieś 150 papużek falistych, ściśniętych w trzech skrzynkach ustawionych jedna na drugiej w przedziale służbowym prowodnicy, czyli tuż za ścianką...

Nie wiedzieć kiedy, znaleźliśmy się w stanie... pomiędzy. Niby fajnie, ale wszak zawsze może być lepiej! Dodatkowym obciążeniem mojej delikatnej psychiki, była straszliwa świadomość spędzenia jeszcze wciąż niemal dwudziestu godzin w fajnym, bo ukraińskim, ale jednak pociągu!
Na szczęście zbliżaliśmy się do Dnipropetrowska. Szybka narada i decyzja, dajemy w магазин w celu zakupu czego? Koniaku oczywiście! Wtedy to, powodowana zapewne działaniem słynnej kobiecej intuicji, Magda, nakazała mi założenie kurtki (DZIĘKI!!!). Vładymir takiej osoby nie miał, w związku z czym, w dalszej części historii, będzie występował w bluzie.

Ja ukłucie niepokoju, lub raczej mentalny kopniak od Anioła Stróża, poczułem chwilę później, gdy wyluzowany Vlad sikał sobie za lokomotywę. Pomyślałem, cholera, co jak nie zdążymy? Jako że jestem jednak optymistą, pogoniłem wandala i szybkim krokiem udaliśmy się na POSZUKIWANIA sklepu. 
Anioł Stróż marzenie! :)
Kiedyśmy go w końcu znaleźli, ten miał kilka pięter, koniak oczywiście znajdował się na najwyższym, jak najdalej od schodów - wszechobecne znaki! ;)
Pędząc do kasy, złapał Vlad frukty - banany, i dobrze! W kasach oczywiście tłok, a ludzie w kolejkach na Vładymirowe wdzięki, odporni.
Wychodząc, wybiegając właściwie, z zakupami, już wiedzieliśmy. W tym przekonaniu utwierdził mnie jeszcze telefon od niezawodnej tego dnia (następnego zresztą też) ;) Magdy, która spytała: "Piotrek gdzie ty (...) jesteś? Pociąg jedzie!". Nie musi mówić, widzimy sami! Ruszamy pędem, ale... na przejściu między peronami, którego użyliśmy wcześniej, stoi inny pociąg, nie bardzo jest czas szukać innego, a myśl taka nawet mi wówczas do głowy nie przychodzi. Skaczemy na tory! Hmm, to że pociągi tutejsze po szerszych jeżdżą torach, mam nadzieję wiecie. Tory szersze, więc i pociągi większe, co za tym idzie perony wyższe a dworce ogromne. 
No właśnie, perony wyższe... 
Ciemno już było, że nie widać jak bardzo. Mnie peron, gdy się już pod nim znalazłem, sięgał do brody, Vładymir ode mnie ponad głowę niższy więc miał gorzej. Ale biegniemy dalej! Szybki wspin na sąsiedni peron... zostały jeszcze dwa... pociąg jedzie coraz szybciej! Skaczemy znów! Słyszę charakterystyczny dźwięk tłuczonego szkła a zaraz po nim piękne słowiańskie słowa, uznawane powszechnie za obelżywe... Wiem, że tego koniaku już się nie napiję!(CHOLERA! ;( ) Kolejny peron i tory, już blisko! 
O! Po tych, na których właśnie jesteśmy, jedzie pociąg... na nas! Jeszcze szybszy wspin i... gleba! Banany, które niosłem, lecą na wszystkie strony! Ale jesteśmy przy naszym pociągu... Niestety nie chce zwolnić i odjeżdża bez nas.
To co wylatuje z ust Vlada, powoduje, że ludzie na peronie odsuwają się dalej, część komentuje jego zachowanie, tym dostaje się bardziej. A mnie, jak to mi się czasem zdarza w sytuacjach podwyższonego ciśnienia, łapie głupawka. Ciekawie musiało to wyglądać. Dwóch...hmm, jeden się śmieje jak idiota, drugi klnie jak szewc. Wokół szkło i banany. Kiedy nam mija, idziemy na dworzec. Po drodze jakaś babuszka przypomina o porozrzucanych bananach, ja jej dziękuje i zbieram, no a Vlad jej swoje... po czym dzwoni do żony. 
Od tej chwili żona Vlada będzie już stale obecna w tej opowieści. Przez pierwszych kilkanaście godzin duchem i (głównie) głosem, a jak wiecie "Słowo ciałem się stało", więc i na koniec objawi się NIE sama, bo z... tak, tak! Dzieckiem!
Idąc w stronę dworca słyszę intensywną wymianę zdań prowadzoną  w języku ukraińskim, jednak wiele słów wówczas użytych i po naszej stronie granicy jest popularnych. Choć nie przypuściłbym, że w takim kontekście można ich użyć, np. "Ty kobyła!".
Ok, jesteśmy na dworcu, przy kasie. W niej dziewczyna, a w tym czasie Vlad wciąż wrzeszczy do telefonu плохие слова. Powiem szczerze, że ludzie naprawdę mało przekleństw tutaj używają! Byłem już kilka razy świadkiem, jak jedni drugich upominają! Naprawdę nie słychać przekleństw na każdym kroku, jak to ma miejsce w PL, niestety... 
A że Vladymir na żonę tak wrzeszczy, to wyobraźcie sobie minę tej pani w kasie i jej do nas nastawienie...
A telefon wciąż dzwoni. Bezradny Vlad rozkłada ręce pytając pani w kasie, co ja mogę kiedy ona - żona dzwoni? No to mu pokazałem najlepszy sposób na święty od telefonu spokój- wyciągnąłem baterię. Od tej pory rozmawiam już ja! Pani kieruje nas do biura obsługi pasażera, które okazuje się być zamknięte!
O dziwo! Dworcowy ochroniarz (znowu przedstawiciel tej profesji mi pomaga!), przez krótkofalówkę jakoś się z paniami łączy, i te, dosłownie, niczym Aniołki Charliego, bo nawet miny mają podobnie zacięte, maszerują we trzy przez hall dworca w naszą stronę. Szybki rzut oka na Vlada i... panie nie chcą z nim rozmawiać! Mam nieplanowany sprawdzian znajomości języka! 
Straszna afera się robi! Pani dzwoni do pociągu, który nam ujechał, gdzie nakazuje prowodnicy zabezpieczenie naszych rzeczy. Mi natomiast proponuje dwa warianty dotarcia do Lwowa. Dogonić pociągu się nie da, jest następny (droższy) za dwie, lub tańszy za osiem godzin. Da, da, droższy! Wtedy pani dzwoni do tego pociągu, który ma przyjechać dopiero. Jeszcze chwilę z matczyną troską tłumaczy co, gdzie, jak, kiedy i za ile i pyta nawet, czy pieniądze mam. Dzięki Ci Unio Europejsko! :)
Idziemy więc do bankomatu naruszyć moje czarno-godzinne oszczędności i z powrotem do pierwszej pani w kasie. Kupuje dwa bilety, jako, że Vlad zwykł nosić portfel w kurtce, a tej z kolei nie zwykł wkładać podczas zakupów koniaku na postojach pociągu.
Gdy mamy już bilety, Vlad dostrzega przydworcowy bar, i za ostatnie po kieszeniach wyszperane деньги co kupuje? 2 kubki koniaku oczywiście! :)
Pociąg przyjeżdża, pierwsze co robi skostniały z zimna Vlad, pyta prowodnicę o piwo. Ale nie z tą te numery! Wszak już zna naszą sytuację. Strasznie się na nas wydarła, żeśmy dość już wypili, SPAĆ!, ryczy. Grozi jeszcze, że jeśli jakiekolwiek kłopoty sprawiać będziemy, na następnej stacji wysadzi. Cóż robić, idziemy spać. Dziwnie się patrzą współpasażerowie, że tak bez bagażu, jedzenia, kurtki, z rozbitymi bananami i niektórymi częściami ciała... 
Jedziemy! Mamy być we Lwowie dwie godziny później, jest więc szansa, że na pociąg z Przemyśla zdąże!
Natomiast Vladymir miał nieco bardziej napięty plan dnia. Jest on bowiem tłumaczem języka włoskiego (nie wiem czy to ten koniak, ale gdy próbuje do mnie mówić po polsku, "włącza" mu się włoski, rozmawiamy więc po rosyjsku). Jechał z Doniecka, bo tam przy budowie nowego terminalu pracują Włosi z... Siemensa! I szef tej włoskiej grupy, niejaki Rocco, miał do Lwowa w południe przylecieć, Vlad zaś miał go z lotniska odebrać. Niestety my będziemy we Lwowie o 14.00. Trwają więc gorączkowe rozmowy, mam wrażenie że z połową niemal mieszkańców tego pięknego miasta. Inna rzecz to nasze bagaże jadące sobie 2 godziny przed nami. Na szczęście są tam Magda i Ola, które zresztą sporo się o nas nasłuchują od towarzyszy podróży.

Jednak głupi ma szczęście! Mnie ratują dziewczyny, które deklarują opiekę nad moimi rzeczami, a Vlada... technika! Samolot, którym Rocco miał lecieć się zepsuł i nie poleci! :) Możemy iść spokojnie spać. Mnie czeka jeszcze pobudka przed 6 rano w Winnicy, by odebrać zaproszenie niezbędne do otrzymania wizy dla koleżanek - wolontariuszek Marty i Iwony. Na dworcu ma czekać ich koordynatorka, Oxana, którą mam ujrzeć po raz pierwszy w życiu. Mówi mi przez telefon jak wygląda, wsio paniatno, lecz gdy chce wyjść z pociągu, drogę zagradza mi prowodnica, rycząc: "куда?" Moje mętne tłumaczenia nie robią na niej wrażenia, na szczęście zjawia się Oxana i opanowuje sytuację.
Jedziemy dalej. Gdy suszy mnie już tak, że wytrzymać się nie da, idę do przemiłej pani o wodę zapytać. Na szczęście jest pan! Mówi, że woda jest, po czym wyciąga spod pryczy butelkę z zawartością o lekko żółtawym odcieniu. Podaje mi ze słowami: "Wot, takaja u nas woda". Woda okazuje się być wariacją na temat naszej oranżady czerwonki i, zwłaszcza teraz, smakuje wyśmienicie! 
W międzyczasie pada Vladowi telefon. Trudno się dziwić, i tak długo wytrzymał wypluwając przez kilka godzin dźwięki w stylu umpcyk umpcyk, a przez następnych kilka przyjmując wrzaski swego właściciela. 
Daję Vladymirowi mojego smartfona, ten przekłada karty i przez następnych kilka godzin nawija.
Plan jest następujący, na dworzec przychodzi żona z kumplem Vladymira. Odbierają rzeczy jego i moje i, opcje są dwie, albo czekają na nas, albo jedziemy do Vlada. Wszystko ustalone, gdy dziewczyny w przypływie troski ogłaszają bunt i oświadczają, że moich rzeczy OBCYM ludziom nie dadzą! Ja im na to, jacy obcy, tosz to mój przyjaciel jest! :) Nic z tego! Wymyślamy szpiegowską niemal intrygę. Biedne moje koleżanki, nie dość że obarczone własnymi tobołami, dźwigać muszą jeszcze moje! Idą z nimi do przechowalni, gdzie po krótkiej kłótni z panem, oświadczają, że w Doniecku ludzie milsi! ;) Chodziło o to, by pan wydał mi plecak na numer paszportu. Nie chciał.
Moje dzielne koleżanki znajdują więc szyfrowe szafki (co wcale na dworcu w Lwowie nie jest takie łatwe!), i w jednej z nich (nr 56) umieszczonej pod kamerą ochrony, upychają moje manele. Następnie dzwoni do mnie (na numer Vlada) Mama Sasza i konspiracyjnym szeptem informuje, że dane tj. numer szafki i hasło, przesłała na MÓJ numer telefonu. W razie czego mam dzwonić. Zmieniam karty i jest!

Dojeżdżamy do Lwowa! Ten w śniegu. Widok z okna obiecuje niezapomniane wrażenia, wielka szkoda, że nie będę miał na Lwów czasu! 
Vabank, sejf i Kwinto z rosjskiego plakatu.
Dworzec, nie obarczeni niczym, właściwie wyfruwamy z pociągu, z którego dziesiątki ludzi (to ostatnia stacja) gramolą się, ma się wrażenie z całym dobytkiem! Wyfruwam tak ochoczo, że prawie zaliczam glebę na ośnieżonym peronie... Czując się niczym "SZPIEK GONZO" (pozdrawiam Benego! :) ) lub Henryk Kwinto, kierując się wskazówkami Mamy Saszy, idę szukać mojego bagażu. 
Znajduję w końcu szafkę, wybieram kod (k121). Czemu taki? Ha! Dziewczyny, chcąc mi ułatwić zadanie, wybrały literę, która w obu alfabetach wygląda tak samo, a cyfry? Bo mam je w dacie urodzenia... Kobieca logika! :)
Cel osiągnięty, mam graty, zatem idziemy szukać żony...
W głównym hallu, wśród setek ludzi, stoi z dzieckiem na podołku zaś jej blond czupryna jaśnieje niczym...
Tak właśnie jaśniała czupryna Żony Vłada w ciemnym hallu dworca
Jak przystało na dobre romansidło, są wrzaski, krzyki, rękoczyny, wyrywanie sobie dziecka. Jest i happy end - miłość zwycięża i zakochani namiętnie się w holu lwowskiego dworca całują.
Żona (zapomniałem imienia), przyniosła Vladowi kurtkę z wielkim napisem ITALIA na plecach. Vładymir łapie dziecko i wychodzi na dwór. A tam, tuż przed wejściem pracuje dźwig umieszczony na pamiętającej  chyba II Wojnę ciężarówce. Wiszą wszędzie jakieś stalowe liny, a Vlad między nimi z dzieckiem przełazi. Znów awantura do której włączają się robotnicy...
Moja marszruta do granicy już stoi. Pytamy kiedy jedzie? Za 5 minut. Vładymir przekonuje kierowce co by poczekał. Daje nam 8. Pędzimy do sklepu -> głód! Ponadto ostatnia okazja żeby obdarować ludzi w Polsce ukraińskimi papierosami. Zamawiam więc 3 buterbrody, 2 paczki fajek a Vlad domawia: "50, nie! 100 gram... koniaku i sok". Kiedy wychodzimy ze sklepu, zgadnijcie co się dzieję? Marszrutka już jedzie! 
My za nią chodu! Biegnie Vładymir trzymając w rękach dwa kubki z koniakiem, biegnę ja z wielkim plecakiem, torbą z komputerem, 3 wielkimi bagietkami, dwiema paczkami papierosów i kubkiem soku (swoją drogą jak można koniak sokiem zapijać?!), za nami biegnie Żona na szpilkach z dzieckiem na rękach, a to wszystko po oblodzonych kocich łbach...
Tym razem nam się udaje! Vlad wypada przed maszynę i rozpostartymi ramionami ją zatrzymuje. Szybki stuk plastikowymi kubeczkami, ścisk i przez tylne drzwi wpadam (dosłownie!) do środka, rozlewając nieco cennej zawartości. Twarze ludzi w środku - bezcenne!
Wąż Uroboros pożarł swój ogon, my połknęliśmy koniak.
I tak poznałem Vładymira...

P.S.  
Vładymir wyposażył mnie jeszcze w prezent na drogę, który aż do domu dowiozłem dając sporo radości sobie i bliźnim.
O ile podróż do granicy była jeszcze miła i przyjemna, bo, nie licząc zgubionej rękawicy, poznałem fajną ekipę polskich studentów medycyny z Lwowa, oraz koleżankę mej koleżanki z Doniecka (uff :), to samo przejście graniczne o pomstę do nieba woła! Ludzi wszystkich traktuje się równo - niczym bydło. Więcej opisywał tego nie będę, bo zepsuje mi ten epizod pozytywny wydźwięk tego posta...











1 komentarz:

  1. Fajna historia:) Ale piszesz, że "dogonić pociągu się nie da" - mi się udało:) W Iwano-Frankiwsku uciekł mój i dwóch koleżanek pociąg do Czerniowiec..za radą miejscowych wzięliśmy taksówkę do kolejnej stacji - oddalonej o ponad 100km Kołomyji:) 120 hrywien, kierowca pijany, gaz do dechy i byliśmy jakieś 2 minuty przed naszym pociągiem:)
    Pozdro z Gruzji!

    OdpowiedzUsuń