sobota, 27 października 2012

Powrót do przeszłości, czyli Odysei część trzecia (i nie ostatnia!)

"Rozchodzą się z dżamidów pobożni mieszkańce,
Odgłos izanu w cichym gubi się wieczorze,
Zawstydziło się licem rubinowym zorze,
Srebrny król nocy dąży spocząć przy kochance.

Błyszczą w haremie niebios wieczne gwiazd kagańce,
Śród nich po safirowym żegluje przestworze
Jeden obłok, jak senny łabędź na jeziorze:
Pierś ma białą, a złotem malowane krańce.

Tu cień pada z menaru i wierzchu cyprysa,
Dalej czernią się kołem olbrzymy granitu,
Jak szatany siedzące w dywanie Eblisa

Pod namiotem ciemności; niekiedy z ich szczytu
Budzi się błyskawica i pędem farysa
Przelatuje milczące pustynie błękitu".

Adam Mickiewicz, Bakczysaraj w nocy.


Ten post będzie takim swoistym odgrzanym kotletem, oryginalnie napisany (w większości) dokładnie 3 maja 2012 roku w zupełnie innych okolicznościach zarówno przygody jak i... wszystkich innych. Nic to, mam nadzieję, że smakował będzie, a jeśli nie - wyrzucić, popić, zapomnieć! :) A wszystko, co dalej (no, prawie wszystko ;)) przepisanym z mego blogowego zeszytu jest - takim nowoczesny, miast laptopa, zeszyt i długopis z sobą wożę! ;)
 

Бахчисарай
Siedzę tyłkiem na twardej, wapiennej, rozgrzanej całodniowym słońcem skale, w niezbyt turystycznym miejscu, wysoko ponad tym urokliwym miasteczkiem.
Od czasu do czasu przechodzą koło mnie tubylcy (właśnie przeszedł pan a za nim 20 kóz, z których dwie, chwilę wcześniej oddawały się miłosnym igraszkom - na 'mojej' skale! Nie przeszkadzała im moja obecność zupełnie! ).
W ogóle dobre miejsce wybrałem na twórcze wycieczki, bowiem co kto przejdzie (a chodzą tylko tutejsi/tamtejsi), macha do mnie i zagaduje, a to czy stichy pisze czy może maluję? 
Że nie tylko na kozy miejsce to działa, powiedział mi nasz gospodarz, zgadnijcie gdzie rzekomo naszło naszego wieszcza narodowego (tego od Litwy) natchnienie? Czy zadziała i na mnie, ocenicie najlepiej Wy!

Właśnie rozbrzmiał ostatni dźwięk dobiegający z minaretu śpiewany przez Muezina (stojącego na dole!), psy okoliczne znów się rozszczekały.
Naprawdę w paru mrocznych i... dziwnych momentach mego żywota, gdy milkły psy, to... się działo! Ale nie tutaj. Widocznie i na psy wpływa aura tego miejsca... 
Słyszałem już Muezinów w wielu miastach. Do tej pory największe wrażenie zrobił na mnie ich śpiew w Jerozolimie. Aż do teraz...
Tam głos ginął w rejwachu wielkiego miasta, tutaj życie staje i trwa w zasłuchaniu i zachwycie (bo Muezin pięknie śpiewa!) jeszcze chwilę po tym, gdy wybrzmi ostanie słowo modlitwy.
Ilustracją do śpiewu są piękne góry dookoła, lekka bryza znad Morza Czarnego i senne miasteczko w dole.

... i dziś.
Wczoraj...
    










Przed chwilą zagadnęły mnie  idące gęsiego stromą ścieżką w górę, babcia z wnuczką. I znów to pytanie: czy ja поэт czy художник? :) Babcia, mimo iż daleko w latach posunięta, pod górę dziarsko bieży, figury zaś, mogłyby jej i młode dziewczęta pozazdrościć! 

 

Pewnie jesteście ciekawi, po cośmy do Bakczysaraju przyjechali (znów)? By spotkać naszych przyjaciół - Tatarów. Opiekowali się nami Aider, Amet i Dżamil. Pierwszym z wielu miłych zaskoczeń, którymi zostaliśmy dosłownie zasypani przez tych kilka dni, było miejsce, które wybrali nam na spoczynek. Nie dość, że tanie (choć zapłaciliśmy za nasz nocleg po wymianie 'uprzejmości' i nieznoszącej sprzeciwu postawie - jakież było nasze zdziwienie, gdy na pytanie ile się należy, właścicielka pensjonatu poinformowała, że rachunek już uregulowany!), to jeszcze przepięknie położone! Ostatni dom, dalej już tylko góry i 'moja', lub jak się później dowiedziałem MICKIEWICZOWA skała! Ale ja znów o skale, a najpierw na miejsce dostać się trzeba! Po kilkunastu minutach oczekiwania pod dworcem autobusowym w tzw. nowym Bakczysaraju, podjechał po nas mąż właścicielki, Riza, swym pięknym, czerwonym Жигули, o takim:

        
Swym pojawieniem się wywołał szczery zawód taksówkarzy czyhających pod dworcem, którzy, gdyśmy z autobusu z Sewastopola wysiedli, pospieszyli poinformować nas z satysfakcją wymalowaną na gębach, że autobusy nie chodjat.
Niesamowite uczucie jechać z dopiero co poznanym człowiekiem, Bóg jeden wie gdzie, w nieznanym zupełnie mieście, rozmawiając w innym języku... 
Mimo to, choć twierdzę, że dzięki temu, szczęśliwie dojeżdżamy na miejsce, otrzymując po drodze solidną porcję wiedzy co i gdzie i jak dotrzeć. Oj przydadzą się nam Rizy wskazówki bardzo! 
Na miejscu wita nas gospodyni, Dilara, która, jak się później dowiadujemy, jest siostrą samego Mustafy Dżemiliewa, przewodniczącego Medżlisu (Tatarskiego Parlamentu) na Krymie i deputowanego do Dumy Państwowej Ukrainy - arcyciekawa postać o której warto poczytać!

Tego wieczora jednak umysły zaprzątają nam inne myśli. By nabrać dystansu do spraw doczesnych, robimy pierwszy użytek ze wskazówek Rizy i udajemy się do sklepu... po piwo (i zapasy na jutrzejszą górską wędrówkę). Kiedy Dawid zajmuje się wybieraniem pożywienia, ja biorę na się ciężki obowiązek wybrania napoi, a że z zasady wybieram lokalne, no to Krymskie, no właśnie...
Zresztą zobaczcie sami: 
Woda... Krymska :/

Piwo... Krym.
 Jakież było nasze zdziwienie, gdy otwieramy butelki PIWA, a ono w ogóle jak piwo nie smakuje! ("Coś ty q... kupił?") Dopiero po chwili dotarło do mnie co zrobiłem... Cóż, niech mnie ledwo co przebyty udar słoneczny tłumaczy, no i butelki podobne, a w ogóle to ciemno było...;) Zapłaciłem za pomyłkę wysłuchiwaniem żartów i docinków, których nie szczędził mi towarzysz podróży.  

Trudno, wypijamy WODĘ i spać, bo z samego rana się zacznie!
I rzeczywiście. Aider jest już godzinę przed umówionym spotkaniem (6 rano)! Gdy widzę go przed domem i spanikowany zaczynam przepraszać i tłumaczyć (byłem pewny, że zaspaliśmy) on uspokaja i tłumaczy, że ma coś do załatwienia z naszą gospodynią.

Aidera, Ameta i Dżamila poznaliśmy w Kijowie podczas finału konkursu Europa - Nostra. (O nich, i już tylko o nich, w kolejnym odcinku). Aider był opiekunem grupy chłopaków ze Szkoły Tatarskiej w Bachczysaraju. A że naszym (moim i Dawida) zadaniem wówczas, było zintegrowanie młodzieży (a była ich prawie setka z kilkudziesięciu szkół z całej Ukrainy), co w praktyce oznaczało dla nas wydurnianie się. Z zadania chyba wywiązaliśmy się nieźle, bo młodzi nas polubili (z wzajemnością!:) ) i pozapraszali do swych szkół, miast i domów! 

Ruszamy! Mijamy 'moją' skałę (wtedy się dowiaduję, że Polacy ją lubią i taki jeden izwiestnyj na niej siadywał) i wchodzimy wyżej. Póki co w trójkę, reszta chłopaków ma do nas dołączyć. Idziemy a Aider opowiada. Dziesiątki niesamowitych historii. Od tych bardzo dawnych (m.in. jak to się stało, że Tatarzy kojarzeni są jako naród wojowniczy) aż do trudnych, dziejów najnowszych i planów na przyszłość. Jest nauczycielem w Szkole Tatarskiej i działaczem jakiejś organizacji. Opowiada też sporo ciekawostek związanych z Polską i Polakami. Do tematu przewodniego jednej z nich w międzyczasie dochodzimy... Do "Szpagatu Aleksandry" mianowicie. Aleksandra to polska znajoma Aidera, która poprosiła go by oprowadził ją po górach. Z misji się wywiązał... po swojemu (mój brat byłby zachwycony, Góral - Dawid był także, natomiast Aleksandra... nieco mniej!). O co tu chodzi? O pewną ścieżkę, która prowadzi w dół. Bardzo stromą ścieżkę (ok, gdyby mi nie pokazali, nie wpadłbym, że może to być ścieżka i można nią schodzić bez liny!). Nazwali ją "Górny seks"! Dlaczego? Bo, jak w miłości, trzeba się przytulać do wszystkiego po drodze, a górny bo górny! Szpagat Aleksandry zaś stanowi punkt kulminacyjny "Górnego Seksu" :D. Został tak nazwany po tym, gdy owa Aleksandra oświadczyła, że dalej nie idzie i tak trwała czas dłuższy między nogami mając... przepaść! :) Zresztą sami zobaczcie: 

Przed...

W trakcie...

Wciąż w trakcie...
i po! :)
Był to dopiero początek wycieczki! Jak widzicie na załączonych obrazkach, "Górny Seks" przebyliśmy już w pełnym gronie czyli w piątkę - dołączyli do nas Amet (na górze) i Dżamil (w połowie), który to pokazał mi nowe oblicze ekstremalnej jazdy na rowerze. Podjechał tam na składaku na łysych oponach i bez hamulców, sam w klapkach...  
Kierujemy się w stronę skalnego miasta Eski - Kermen. Po drodze mijamy to słynniejsze, chętniej i liczniej przez turystów odwiedzane (bo bliżej i autobusem można dojechać!) Czufut - Kale. Tam jednak za wstęp trzeba płacić, a w Эски-Кермен nie!

Szlak, którym poprowadzili nas Tatarzy, jak zapowiedzieli, do najłatwiejszych nie należał, ale dostarczył niezapomnianych przeżyć! Szliśmy przez najpiękniejszy cmentarz (1. Ci, co mnie znają, wiedzą, że na punkcie cmentarzy mam fioła! 2. "Chwilę" wcześniej czytaliście zachwyty moje nad Cmentarzem Łyczakowskim - cóż...) jaki kiedykolwiek widziałem. Cmentarz Karaimów. Kimże byli? Na to pytanie odpowiem słowami Sławomira Kopera ("Ukraina, Przewodnik Historyczny, Tragiczne dzieje, Polskie Ślady; Warszawa 2011, s.  408 - 409).
"Karaimi są jedną z najbardziej tajemniczych grup etnicznych i religijnych funkcjonujących do dzisiaj w Europie. Wyznają wersję judaizmu, która oddzieliła się od głównego nurtu w VIII stuleciu - Karaimi odrzucili Talmud (...) akceptując wyłącznie Stary Testament. Początkowo religia miała charakter wybitnie misyjny (...). Powstała intrygująca wspólnota łącząca w sobie elementy mniejszości etnicznej i religijnej, nieliczna, żyjąca na uboczu".

I tegoż autora o samej nekropolii:

"Tysiące potrzaskanych nagrobków z hebrajskimi napisami, dowód istnienia grupy religijnej, która przed laty ostatecznie opuściła miasto (Czufut - Kale P.W.). Cisza, wiatr i cień drzew. Dotarłem do tego miejsca samotnie, wsłuchiwałem się uważnie w szum gałęzi, czułem dreszcze na plecach.
W pewnym momencie miałem wrażenie, że słyszę szepty tysięcy głosów mówiących w nieznanym języku. A chociaż nie należę do lękliwych, to
z radością wracałem do skalnego miasta, tam gdzie byli żywi ludzie, nieważne, że czasem hałaśliwi...".
(Tamże, s. 440).
Ze mną akurat było odwrotnie. Najchętniej zostałbym tam jeszcze bardzo długo! Wśród drzew i nagrobków panował przyjemny chłód, podczas gdy na szczytach skał na mój rozpalony łeb (owinięty ręcznikiem) lał się niemożliwy wręcz dla maja, żar! Chciałem tam zostać i kontemplować, tym bardziej iż poczułem wspólnotę... zainteresowań z leżącymi tam. Wyobraźcie sobie groby w kształcie... siodeł! Jeśli miałbym wybierać mogiłę dla siebie, chciałbym właśnie taką! 
Groby na cmentarzu chanów, przy pałacu też mają podobny kształt, jednak połączenie wykutej w kamieniu kulbaki z wyrytymi nań hebrajskimi inskrypcjami, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. I ta cisza wokół...





Niestety towarzysze moi nie dali mi nacieszyć tym miejscem i trzeba było ruszać dalej, do Эски-Кермен. Jeśli klikniecie w link, dowiecie się, że wcale nie było blisko! Cóż, dotarliśmy, zobaczyliśmy, po skałach skakaliśmy, zdjęcia porobiliśmy i na dół zeszliśmy! :)

Wracając minęliśmy jeszcze Klasztor Uspieński, jednak do środka nie weszliśmy a to przez wzgląd na towarzyszy naszych i gospodarzy, którzy, z pewnych względów, wchodzić tam nie chcieli/nie mogli/nie powinni.
Kolejny, ostatni już punkt wycieczki, wynagrodził nam powyższy brak. Była nim prawdziwa tatarska uczta! :)
Oczywiście nasi gospodarze ten spontaniczny rzekomo event, wcześniej ukartowali! W tatarskiej restauracji zostaliśmy ugoszczeni niczym sam Chan! (I nie mam teraz na myśli HANA, o którym pisywałem wcześniej! :)) Z tej uczty wywożę dwa (właściwie 3) wspomnienia. Przede wszystkim niezwykłej urody właścicielki (a może menadżerki?), Tatarki... I napojów, którymi gasiliśmy pragnienie: Ayran i Szerbet - niebo w gębie! Bo nazw tych wszystkich potraw, których próbowałem, nie sposób spamiętać.

I już całkiem na koniec przytoczę genialny cytat z mojego towarzysza podczas całej tej podróży, Dawida, dotyczący, a jakże! Nie zawsze udanych spotkań z rodakami za granicą:

"Łatwiej prawemu stać się lewym niż lewemu prawym!"

Polityczny manifest niemal!


Spostrzegawczy czytelnicy za okienkami podpisanymi kasa nie rabotajet (były to jedyne dwie kasy na bakczysarajskim dworcu), dojrzą siedzące dwie panie - kasjerki, które najwyraźniej chcą się schować przed obiektywem zasłaniając lica ręką (pani po prawej w kropki) lub odwracając się (kolorowa pani po lewej).
Maszyna pod Uspieńskim Klasztorem.
Adam Miauczyński: No wsiada pan czy nie, na co pan czeka, okrętu się pan spodziewałeś?
Mężczyzna w windzie: Na górę jedzie?
Adam Miauczyński: A gdzie ma jechać? W bok?!
A tutaj się idzie! Też na górę! :)









niedziela, 14 października 2012

W drodze, znów! Czyli koniaku (tym razem bez koniaku) część wtóra.

Obrazek, który nie ma nic wspólnego z poniższą treścią, no może częściowo wyjaśnia co mi we łbie gra (choć ci co mnie znają, mogą mieć wątpliwości ;)) ! Zapożyczony z: http://mygrandtour.pl/ Polecam!


Wiele wody w Kalmiusie i Dnieprze upłynęło odkąd po raz ostatni bazgrałem coś tutaj
a
przyczyn tego stanu rzeczy, masa! Sporo się przez ten czas zdarzyło, o części być może kiedyś tu napiszę (gdy już uporam się z napisaniem kilku zaległych wspomnień) lecz większość sobie zatrzymam!

Znów jestem w drodze, kolejny już raz przemierzam trasę Opole – Donieck. Zamykając drzwi domu otwierasz inne, swoje wewnętrzne. Drzwiami przygody bym to nazwał. Bo jakoś tak już jest, że integralną częścią bycia w drodze, jest przygoda! I chyba o to tu chodzi i po to podróżujemy? Uzależnienie od nieznanego.
Późna, jesienna pora do refleksji widzę, że mnie skłania...

Mój efekt motyla to 45 minut zabrane mi przez PKP, właściwie TLK... Właśnie o tyle spóźniony wysiadam w Przemyślu, ale po kolei (sic!).
Idąc w stronę dworca autobusowego myślę nad alternatywą dla pieszego przechodzenia przez granicę. I... znajduję! Właściwie to alternatywa, w postaci rezolutnej pani – naganiaczki, znajduje mnie. Autobus pod szyldem East West Eurolines na trasie Lwów – Przemyśl
i z powrotem. Słyszałem już o tym połączeniu, nigdy nie udało mi się z(a)łapać. Teraz mam okazję! Za 25 PLN (lub 70 hrywien) mam w ciągu ok. 3 godzin dostać się do Lwowa i, co dla mnie najważniejsze, granicę pokonać w pozycji mniej lub bardziej (było bardziej) horyzontalnej. Tyle teorii.  A z praktyką, lub w tym konkretnym przypadku z techniką, bywa różnie.
Bo najpierw ruszyć trzeba a z tym okazuję się być problem...
Na kilku(nasto)krotne próby odpalenia, stareńki Mercedes nie reaguje. Podobnież jego ukraiński kierowca, który na pytanie, co się stało, odpowiada przepiękną polszczyzną: „akumulator pie...ł” i siedzi sobie spokojnie za kółkiem dalej. Tak! Już czuję dokąd wracam!
Do zapowiedzianej godziny odjazdu jeszcze czas, więc staram się nie denerwować, a na nerwy najlepsza książka!
Nagle pada nie usłyszana przeze mnie z tyłu autobusu komenda, i wszyscy pasażyry pędem się z niego ewakuują, (to ja też!) i dalej... pchać autobus!
Jako że na tym wczesnym etapie podróży jest nas ledwie kilkanaście osób (a autobus z gatunku międzynarodowych sprzed 20 paru lat) z czego ledwie kilka stanowi płeć brzydka, odpalić drania się nam nie udaję. Wracamy pędem do środka (bo leje!) i siedzimy czekając Bóg wie na co? (Ciekawe, ileż jeszcze razy, pisząc tego bloga użyje tej frazy?).
Lecz oto pani, która mnie w to miejsce ściągnęła, energicznie macha przez okno i coś tam krzyczy. Jej wysiłki skutkują tym, iż do naszego autobusu podjeżdża drugi, tych samych linii, po czym obie ekipy wspólnymi siłami odpalają nasz autobus... metodą na kabel!
Możemy jechać!

Bez dalszych przygód docieram do Lwowa. Idę na dworzec autobusowy, patrzę na rozkład jazdy i... czuję na twarzy podmuch skrzydeł mojego motyla... 45 minut temu odjechał pociąg do Doniecka, następny nazajutrz. Cóż, kupuje bilet i dzwonie do (jeszcze nie wówczas)  przyjaciela – Asi, nowej wolontariuszki, w starej, dobrej, znajomej lwowskiej organizacji.
Tłumaczy mi jak dojechać, nie dowierzam a jednak! Trafiam do mieszkania, w którym byłem pół roku wcześniej. Tylko mieszkańcy się zmienili. W miejsce Gosi, Karoliny i Michała są Asia, Alisa i Ferdie. Troje ludzi i 7 języków w użyciu, o czym informuje mnie Alisa. Nieźle, prawda?
I tak: z Asią rozmawiam po polsku, z Alisą po rosyjsku i/lub angielsku, a z Ferdiem... z Ferdiem jest problem. :)
Asia jest z Polski, skończyła filologię ukraińską, więc mówi w tym języku świetnie. Ponadto po angielsku, rozumie też rosyjski choć mówić nie chce bo ją wkurza że się w Ukrainie mówi po rosyjsku (to się w Doniecku, o ile przyjedzie, wkurzy dopiero! ;)) .
Alisa – jest z Niemiec choć urodziła się we Lwowie w rosyjskojęzycznej rodzinie. Mówi więc po rosyjsku, niemiecku, angielsku oraz (na całe szczęście!) trochę po francusku! Bo... Ferdie jest z Francji, choć z tureckiej rodziny. Niestety tureckiego nikt prócz niego tu nie zna, a on niestety zna angielski na poziomie... hmmm, nie zawsze wystarczającym.
Istna wieża Babel!
Mimo to, o dziwo, wszyscy się ze sobą naprawdę dobrze komunikują, choć zabiera to sporo czasu. Zwłaszcza wtedy, gdy Asia perswaduje Ferdiemu korzyści płynące z utrzymywania kuchni i zastawy w czystości, czego ten (podwójnie) pojąć nie potrafi, lub, co bardziej prawdopodobne UDAJE, że nie wie o co chodzi. Jak by nie było, słuchać tych rozmów to prawdziwa uczta dla ucha! :)
Z tą wesołą kompanią spędzam NIESTETY tylko jeden wieczór, noc i pół dnia następnego. Rano odwiedzam organizację goszczącą moich gospodarzy (sic!) i dalej włóczyć się!
Ponieważ czasu mam mało, tym razem włóczę się planowo! Czyli najpierw rynek i ratusz, gdzie postanawiam odnaleźć (za poprzedniej bytności we Lwowie mi się nie udało – mea culpa! Albo raczej culpa małej, w owym czasie przebojowości mej!) informację turystyczną celem zdobycia map darmowych! ;)
A we Lwowie wygląda to tak, że na miejscu oznaczonym jako IT wisi kartka, że jej tam nie ma, tylko jest z tyłu. Co można interpretować różnie, ja np. poszedłem na dziedziniec, potem w korytarz z drugiej strony, aż w końcu bezczelnie (bo po rosyjsku) zapytałem gdzie jest! I udało się! Jest ci ona! Po drugiej stronie ratusza! 
Taaadam! Mogę ruszać dalej. Plan na dziś to arsenał i pałac Potockich.
W arsenale szukam oczywiście poloników – nie interesują mnie licznie zgromadzone narzędzia mordu rodem z czarnego lądu czy nawet (o zgrozo!) kraju kwitnącej wiśni.
Na szczęście (lub niestety) „naszego” oręża sporo. Kilka wspaniałych szabel, w tym piękna czarna szabla husarska. Duża ilość pistoletów i husarskich zbroi. Lecz przede wszystkim podziwiam oryginalne lance francuskie wz. 1913, używane przez polską kawalerię! Tuż przed wyjazdem pewnej pięknej nocy repliką tejże namiętnie wywijałem! :)
Z arsenału idę do pałacu Potockich. Oglądam go sobie z zewnątrz i wchodzę również do środka. Zwiedzanie sprytnie przemyślane – za każde piętro płaci się oddzielnie, przy czym im wyżej tym, a co! Drożej!
Z pałacem tym wiąże się ciekawa a mało myślę znana historia: 22 listopada 1919 r. Pilot Eskadry Kościuszkowskiej Edmund Graves podczas wykonywania akrobacji nad miastem stracił część górnego płata swojego samolotu i uderzył w dach pałacu. Pilot zginął a pałac spłonął. Odbudowany został po trzech latach, zaś nieszczęsny pilot spoczął na Cmentarzu Obrońców Lwowa. Możemy tam dziś znów podziwiać piękny pomnik wystawiony na cześć tych amerykańskich lotników, którzy zginęli w wojnie z bolszewikami.



Ponieważ ostatnimi czasy w pałacach, (zwłaszcza jednym) bywam często oraz że czas mnie goni, na podziwianie byłej rezydencji Potockich nie mogę już sobie pozwolić. O samolotach było, więc niech będzie, że lecę ;), pod operę spotkać się i pożegnać z nowymi znajomymi. Idziemy razem na obiad, który ja dosłownie połykam i opuszczam wesołą kompanię by dotrzeć wreszcie do Doniecka.
Ostatni (energiczny) spacer przez urocze lwowskie uliczki na przystanek tramwajowy. Gdy właściwy przyjeżdża, kupuję bilet i rozsiadam się o ile to możliwe mając wielki i ciężki plecak na plecach. I w ten sposób o mały włos zapłaciłbym mandat! Albowiem w większości miast Ukrainy (ok, w tych w których byłem! :)) w środkach transportu publicznego kasowników albo nie ma wcale, albo ich funkcję pełni wykwalifikowany personel – konduktor, częściej konduktorka. A we Lwowie kasowniki są! W dodatku  małe i nie rzucające się w oczy. Dopiero po przejechaniu dobrych kilku przystanków zauważyłem ludzi „coś tam przy czymś majstrujących” i drogą dedukcji doszedłem! :) A chwilę później świetnie zakonspirowana babcia – kanarka sprawdzała mój bilet.

Docieram na dworzec, kupuję wałówkę i na peron.
Pociąg stoi, gdzieniegdzie ludzie już wsiadają, ale drzwi mojego wagonu zamknięte. W oknie widzę Panią Prowodnicę robiącą się na bóstwo...

I tak sobie czekam a wraz ze mną jeszcze dwie babuszki. Wtem dostaję smsa ze smutnymi wieściami o stanie zdrowia pewnego rumaka... Zajęty czytaniem nie słyszę rozmowy toczonej przy właśnie otwartych drzwiach. Szybko zostaję uświadomiony. Babcie podchodzą i wręcz wpychają mnie pierwszego do wagonu. Na moje protesty, że panie pierwsze, odpowiadają, że PROWODNICA NIE PUSZCZA! To nic, że panie są starsze, dźwigają ogromne bagaże... MUŻSZINA PIERWYJ bo przecież nie po to się malowała!   
Nie mam wyjścia! Idę na swoje miejsce, wije sobie gniazdo na następne 24 godziny życia
i czekam na odjazd. Już myślę, że będę jechał sam, kiedy tuż przed odjazdem dosiada się dwóch żołnierzy. Zapowiada się zatem wesoła podróż!
Danił i Sasza mają po 19 lat i właśnie odsłużyli rok w wojsku. Wracają do domu. Dembiela. Demobilizacja. Sasza był w desancie a Danił się nie pochwalił a ja nie pytałem. Przynieśli
z sobą gitarę i... dużo piwa. Na gitarze gra Sasza (Aleksander) ale nie pije (i nie pali!) pijemy więc z Daniłem a pali już sobie sam (co chwilę!).  Jak się pewnie domyślacie, dzięki tym dwóm chłopakom te 24 godziny (też jadą do Doniecka!) mijają naprawdę szybko (o ile to możliwe!) i miło.
Opowiadają swoje wrażenia z armii, kim byli przed, kim czują że są teraz, jaka jest dzisiejsza armia ukraińska, ile dostawali żołdu, dokąd wracają, ile i jakie mają rodzeństwo etc.
Na ten przykład Danił ma ksywkę Moskal. Dlaczego? Zaraz po przybyciu do swej jednostki (gdzieś pod Lwowem) oświadczył, że nie zamierza mówić po ukraińsku, bo jego rodzina jest
z dziada pradziada ruska i on też będzie mówił tylko w tym języku! Był za to przez jednych gnojony, przez innych szanowany. A buźkę ma anielsko – dziecięcą, do tego stopnia, że wspomniana wcześniej Prowodnica, przechodząc za każdym razem matczynym gestem głaszcze go po głowie.
Sasza natomiast do armii trafił nieomal prosto... ze szkoły biblijnej! Najpierw był w batalionie remontowym. Ale on od dziecka chciał być desantnikiem. Nie mając nikogo znajomego, ani pieniędzy by dostać się tam gdzie chciał, napisał list do ministra obrony i... dużo się modlił! Wiara czyni cuda! Przenieśli go. Tyle tylko, że nie do jednostki w rejonie Donbasu a pod Lwów. Przez rok nie widział nikogo bliskiego.
To on gra na gitarze. I śpiewa. I stroi swą gitarę co chwila. Ja jako muzyczny konsument stwierdzam, iż robi to wszystko fantastycznie! Prócz tego sam pisze piosenki i muzykę do nich. Także po angielsku, którego... nie zna! Prosi mnie bym mu błędy wytknął! Ale jak tu błędy wytykać, kiedy łzy do oczu napływają! Zresztą jakie q... błędy!?
Kiedy nie śpiewają puszczają żołnierskie piosenki z telefonu a w tym czasię zajmują się polerowaniem złoconych klamer swoich pasów.
I tak jedziemy rozmawiając, śpiewająć (też próbuję!), jedząc (ze stolika w pojeździe zrobił się szwedzki – każdy nań wrzucił co miał!) i pijąc... co kto ma! :)
Nie wiedzieć kiedy dojechaliśmy do... Dnipropietrowska!
Pociąg staje, Pani Prowodnica oświadcza: „Postój 20 minut!” (Skądś to znamy?) na co Sasza wstaje i wybiega po... sok! Coś mnie w tej chwili „tyka”, ale nie wierzę przecież w zbiegi okoliczności więc staram się uspokoić i skupić na lekturze (w przerwach między... tym co powyższe, Łysiaka czytałem J). Po upływie... kilku stron, pociąg rusza! Patrzymy z Daniłem na siebie i w tej samej chwili rzucamy się w stronę przedziału prowodnicy z wrzaskiem m.w. „Pareń na peronie ostałsja!”
Zgubne skótki picia wódki – bo Sasza pociąg dogonił! Do ostatniego wagonu wskoczył i po chwili z triumfującym uśmiechem na szczerej, słowiańskiej gębie, dołączył do nas dzierżąc
w łapie butelkę soku pomarańczowego!
Sasza i Danił





Sasza i ja.

Post Scriptum
Przed samym Donieckiem ten sam Sasza sprawił, że gdybym nie siedział, padłbym pewnikiem – z wrażenia!   
Dzwoni do kogoś i mówi: „Nie pamiętasz mnie, właśnie wracam z armii, byłem tam rok. Wcześniej uczyliśmy się razem w szkole biblijnej. Miałeś takie fajne okulary. Sprzedałeś mi je, tylko ja ci za nie nie zapłaciłem (;)). Cały rok o tym myślałem i nie mogłem zapomnieć. Wiozę ci teraz pieniądze i przepraszam”.
Tamten pieniędzy nie chce widzieć (200 hrywien), chce natomiast widzieć Saszę – nie dziwię się!
Słuchając tej rozmowy (wiem, że nieładnie, ale od pierwszego zdania nie mogłem się powstrzymać!), dowiedziałem się, że w języku rosyjskim też funkcjonuje powiedzenie „kamień z serca”, tylko trochę inaczej „kamień z duszy”...
Ładnie, prawda?